Ostatni Pokój. Krystyna Wasilkowska Frelichowska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ostatni Pokój - Krystyna Wasilkowska Frelichowska страница 8

Ostatni Pokój - Krystyna Wasilkowska Frelichowska

Скачать книгу

razy słyszałam tę opowieść od cioci, że mogę recytować z pamięci.

* * *

      Doktor Rozenek z powodzeniem mógłby nazywać się Rodzynek, był przemiły, ale tak pomarszczony, że faktycznie przypominał wysuszone winogrono. Przywitał nas z promiennie uśmiechniętą twarzą i zachowywał się tak, jakby Kama była jego jedyną pacjentką. Wysłuchał moich niepokojów, szczegółowo obejrzał każdy mięsień i pochwalił efekty rehabilitacji.

      – Ćwiczenia, ćwiczenia i jeszcze raz odpowiednie ćwiczenia – powiedział, szczerze się do nas uśmiechając.

      – Panie doktorze, żeby to usłyszeć nie musiałam przyjechać do Centrum, ale… niech pan to wytłumaczy nauczycielowi WF-u z jej szkoły, który za karę karze robić dziesięć pompek. No i co? Zrobi ona pompki? Nie! Więc następne dziesięć! – żachnęłam się i jednym tchem wylałam wszystkie swoje żale.

      Doktor Rozenek przemilczał moje skargi, wypisał skierowanie do dziecięcego sanatorium w Arturówku, a Kama na sam dźwięk tej nazwy podniosła głowę i wyszczerzyła zęby z zadowolenia.

      Rozmawiał jeszcze chwilę z Kamą, zadawał jej wiele pytań, podpowiadał, jakie ćwiczenia może robić sama. I niezmiennie „wieszał psy” na załodze bydgoskiej kliniki. Zwracając się do mnie, gromił, że do obowiązku matki należało oddać sprawę do sądu.

      – To, co pani opowiadała, to horror! Miała pani świadka nocnej libacji w pokoju lekarzy, trzeba było to wykorzystać – mówił, zaciskając z gniewu pięść. A ja znów miałam mętlik w głowie. Poczciwa siostra Czesia jest zbyt uczciwa, żeby wprowadzić nas w błąd, fantazjować o przebiegu porodu. To ona, pielęgniarka z oddziału położniczego, na którym urodziłam Kamę, otworzyła mi oczy na to, co tak naprawdę wydarzyło się podczas porodu. Prawdą jest, że jak tylko przestały mnie boleć poturbowane żebra, wróciło widzenie w obu oczach i byłam już po operacji uszkodzonego woreczka żółciowego, chciałam tylko jak najszybciej wrócić do domu i o wszystkim zapomnieć. Bałam się przekleństw białego personelu, który niebywale solidaryzował się ze sobą. Czesia nie miała dzieci i dlatego każde nowo narodzone na jej oddziale maleństwo było dla niej prawdziwym darem od Boga. Dzisiaj myślę, że powinnam wtedy wyegzekwować swoje prawa i dochodzić sprawiedliwości!

* * *

      Z pawilonu Centrum Zdrowia Dziecka wyszłyśmy w dobrych nastrojach, Kama chwalona za systematyczne pływanie i sumienną gimnastykę była dumna jak paw. Pamiętam, jak ładnych kilka lat temu jej pierwsze zabiegi rehabilitacyjne zraszane były łzami. Nie pomagały moje zaklęcia, babci i dziadka prośby czy próby przekupstwa czekoladowymi batonikami. Mała Kama krzyczała w niebogłosy. Dopiero kupiony przez Artura w bydgoskim komisie śliczny kostium kąpielowy zachęcił córcię do wejścia do wody. A kostium rzeczywiście był piękny – elastyczny, bzowy, cały w falbankach, z wiązanymi na ramionach kokardkami. Wkrótce dokupiliśmy tęczowe koło ratunkowe i tak wyekwipowana Kama zaczęła wreszcie z radością chodzić na basen. Potem ciężko ją było wyciągnąć ze zbawiennej solanki.

      Rozejrzałam się i stwierdziłam, że Centrum Zdrowia Dziecka rozrasta się w szalonym tempie, tereny są świetnie zagospodarowane, a doktor Rozenek wspomniał też o przygotowaniach do otwarcia kolejnego oddziału. Wcześniej odradziłam Andrzejowi przyjeżdżanie po nas, więc teraz musimy sobie same poradzić.

      Wypatrzyłam słupek z tabliczką „przystanek autobusowy” i podeszłyśmy blisko do rozkładu jazdy, aby wyszukać odpowiednią linię. O, kierunek Ostrobramska, Saska Kępa, most Poniatowskiego, Powiślem do placu Trzech Krzyży. To idealne dla nas połączenie! Po przesiadce z placu do Alej Jerozolimskich będzie już tylko jeden przystanek, żeby dotrzeć na czas do celu. Autobus wkrótce podjechał i ruszyliśmy. Miałam okazję popatrzeć na Warszawę zza szyb i powspominać.

      Jeszcze kilkanaście lat temu było to zupełnie inne miasto. Takie ciche i spokojne. Po ulicach jeździły trolejbusy. Na wykłady na Miodową 22 przemieszczałam się bodajże linią 53. Bardzo lubiłam patrzeć na te bezszmerowo jeżdżące Jelcze wyglądające jakby były zawieszone na linach podłączonych do prądu, śmiesznie odchylające się przy każdym zakręcie. Studia teatralne to było coś, co jeszcze dziś wspominam z ogromnym rozrzewnieniem. Wykładowcom, co prawda, nie udało się ze wszystkich studentów z naszego roku ulepić reżyserów teatrów amatorskich, ale mnie te studia pochłaniały bez reszty. Rozkochanie w poezji zawdzięczam pani Irenie Jun, zgłębiłam też tajniki tańca dworskiego, uwielbiałam zajęcia z panem Franciszkiem Cieślakiem, który wtajemniczał nas w świat charakteryzacji. Wykładowcą bardzo wymagającym był wspaniały scenograf Zenobiusz Strzelecki, ale dzięki temu później dawałam sobie radę z każdą zaplanowaną koncepcją dekoracji do spektaklu czy imprezy. Reżyser Józef Gruda nauczył mnie odwagi w tworzeniu spektaklu i przekonał, że bez zrozumienia tekstu, nie ma możliwości pracy. Jedynie wykładowcy historii sztuki nie udało się mnie nauczyć odróżniania Maneta od Moneta. Upłynęło parę lat i, zakochując się w tym drugim impresjoniście, sama rozgryzłam ich twórczość i dziś na wyrywki wymienię tytuły ich obrazów.

      Przed nami skrzyżowanie Alej Jerozolimskich i Nowego Światu, więc wysiadamy! Do placu Zamkowego idziemy pieszo. Żałujemy, że nie zabrałyśmy aparatu fotograficznego. Staram się opowiedzieć Kamie o tym wspaniałym i bohaterskim mieście najdokładniej, jak potrafię.

      Zmęczone spacerem, wstąpiłyśmy do baru vis-à-vis kościoła Świętego Krzyża. To był mój bar, tu stołowałam się przez wszystkie lata studiów. Zawsze na talerzu było dużo i nie trzeba było na te dania wydać majątku. Tablica z menu nie zawierała żadnych wymyślnych potraw. Pamiętam ciepło talerzy odbieranych z ręki wyciągniętej z okienka: pierogi ruskie ze skwarkami, leniwe z cukrem, barszczyk czerwony z krokietem z ciasta naleśnikowego, czasem szpinak z sadzonymi. Albo z rozpędu jakaś zupa – nigdy nie znudziły mi się te dania. Jadano najczęściej gryczaną z sosami, kopytka z kwaszoną kapustą i obowiązkowo ciepłą jeszcze, kolorową wodę nazwaną na tablicy kompotem. Z talerzem, dobranym kompletem sztućców i nieodzowną papierową serwetką, najczęściej sadowiłam się na wysokim stołku przy oknie i, obserwując ruch na ulicy, pałaszowałam specjały baru Akademickiego.

      Byłyśmy po śniadaniu, ale po kilku godzinach żołądek domagał się małej przekąski. A ja przez czysty sentyment, chciałam chwilę posiedzieć w tych kuchennych oparach, które przypominały mi tamte lata. Kama zamówiła kakao i drożdżówkę, a ja tylko herbatę i zajęłyśmy miejsce przodem do okna.

      Do placu Zamkowego szłyśmy, rozglądając się i zatrzymując przy najważniejszych obiektach, a mnie sprawiała przyjemność rola przewodnika. Ale na Rynku Starego Miasta podeszłyśmy do dużej grupy zwiedzających z niemłodym już przewodnikiem, który ciekawie opowiadał o zabytkowych kamienicach znajdujących się dookoła. Podpięłyśmy się do grupy i wraz z nią powędrowałyśmy aż do Barbakanu. To był dobry wybór, bo sama też się bardzo dużo dowiedziałam o historii Starego Miasta. Wracałyśmy inną drogą, obok pomnika Kilińskiego, i trochę żałowałam, że, mijając lokal pod Krokodylem, U Fukiera i już wchodząc w Nowomiejską, nie zerknęłam, czy jest tam nadal knajpka z kuchnią włoską.

      Z zażenowaniem uśmiechnęłam się do swoich myśli i jestem przekonana, że kiedy przytaczałam te wspomnienia, na policzki wystąpił pąs zawstydzenia z braku obycia. Pamiętam, jakby to było wczoraj. Ktoś miejscowy, chyba Bożydar – tak, to pewne, bo był blisko mnie, kiedy ćwiczyliśmy krok pawany – ogłosił otwarcie wspaniałego lokalu. Po zajęciach poszliśmy tam całą paczką, ale ja nie ustawiłam się do kasy, tylko rozejrzałam

Скачать книгу