Ostatni Pokój. Krystyna Wasilkowska Frelichowska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ostatni Pokój - Krystyna Wasilkowska Frelichowska страница 12

Ostatni Pokój - Krystyna Wasilkowska Frelichowska

Скачать книгу

to ważne, kto komu i kiedy robi prezenty? Taki podarunek nikogo nie krzywdzi, odwrotnie – przyniesie mnóstwo kasy. Dlaczego ona się nie cieszy? Czyżby grała przybitą, żeby rozłamać ją i pod stołem dać połowę ukochanemu synkowi? Albo lepiej – odpali mu ją w całości. A może to nie jest prezent i chodzi o zupełnie coś innego?

      Biorę się za najżmudniejszą robotę – ucieranie ziemniaków na szare kluski. Kiedy sięgałam po któryś tam kartofel, a właściwie w chwili, gdy oparłam go o tarkę, olśniło mnie, ale trę dalej. „Kuta ta cała Michalina, dobrze sobie wszystko, cwaniara, wymyśliła. Można było się domyślić, że to nie jest dar z głębi serca, tylko chodzi jej o… nagrobek. Co ona sobie myślała? Że ja – bo chyba nie brała pod uwagę mamy – będę biegała z jej złotem, wyceniała, sprzedawała?! I teraz najgorsze – pozwolenia na budowę mogiły, kamieniarz, fasonik monumentu. Czy ja mam czas na takie rzeczy i na wycieczki do Warszawy?” – prowadzę monolog wewnętrzny. Ale z drugiej strony wiem, że nie jest to zadanie dla starego Benka. Nadal jestem wściekła, ale odczuwam u siebie wolniutko napływającą wyrozumiałość dla świętej pamięci nieboszczki, więc milczę.

      Miazga ziemniaczana ocieka na sicie, rosołek czerninowy tylko mruga na wolnym ogniu.

      Wyjmuję ugotowaną kaczynę, wyławiam włoszczyznę, mama przygotowuje lekko zakwaszoną octem krew i rozbełtuje ją z mąką. Zamieniamy się miejscami, bo jej się wciąż wydaje, że nikt tak dobrze nie potrafi wymieszać i dosmaczyć jak ona. Bez słów kolejno podaję ingrediencje: garnuszek z kompocikiem z suszu, za moment majeranek i cukier – robię to z naturalnością, by mama czuła, że palma pierwszeństwa wciąż należy do niej. Wszystko ląduje w garze i łączy się cudny bukiet. Po domu rozchodzi się lekko kwaskowy zapach czerniny. Wielkie żarcie pozwala nam zapomnieć o kutej na cztery łapy Michalinie.

      Tata wiedziony zapachem zagląda do kuchni pod pretekstem zaniepokojenia.

      – Co u was, dziewczyny, tak cicho?

      – Obiad za pół godziny, możesz, Henryczku, spokojnie jeszcze czytać – odpowiedziała mama, nie całkiem nie na temat.

      Faktycznie, zachowywałyśmy się dziwnie. Każda pogrążona we własnych myślach, widać było, że nie śpieszy się nam do dyskusyjnego panelu i przedstawiania naszych „badań”. Za żadne skarby nie chciałam pokazać, że przesyłka mnie bardzo zmierziła, a domysł, ba, nawet pewność o narzuconym obowiązku zwalonym na moje barki uwierała. Aż tu bez żadnych wstępów odzywa się mama: – Córka, żeby rozwiązać tę sprawę do końca, przeczytaj uważnie list Michaliny. Mnie litery latają, jakby były ptakami.

      – Nie mogę tego ogarnąć rozumem, nie mogę zebrać myśli, chcę, żeby to było jakieś nieporozumienie. Chociaż coś mi zaczyna świtać… – dodaje.

      – Mamo… – Miałam wiele słów na końcu języka, ale mówię układnie, by jej nie denerwować: – Za pamięci wkładam list do mojej torebki.

      Tajemnicze zachowanie mamy utwierdzało mnie w przekonaniu, że martwi się, bo pewnie przedstawione na piśmie wymagania Michaliny co do materiału na ten nagrobek mogą być zbyt wygórowane.

* * *

      Dla takiego obiadu warto żyć, ale tym razem nie było czasu na długą degustację. Posiłek tylko połknęłam i szybko wyszłam z domu. Skręciłam w ulicę Browarną, bo wiedziałam, że tam spotykamy się z Kamą. Mijając ją, dałam jej buzi i różne polecenia: „odrób lekcje”, „zjedz obiadek”, „pamiętaj o lekturze” – przemawiam do niej jak do małego dziecka, a to przecież już duża panna. Wcisnęłam jej w rękę pieniądze. – Kup sobie puszeczkę szprotek w oliwie, bo tamte były przeterminowane – powiedziałam. Nie chciałam rozmawiać o paczce. A kiedy wspinałam się w górę ulicy, zamachałyśmy sobie nawzajem ręką, przesłałyśmy całuski na odległość i każda z nas skręcała w inną ulicę.

* * *

      Nawet nie otworzyłam biurka, tylko wyciągnęłam z torby list.

      „Kochana Zosiu, miałaś rację, że wysyłałaś mnie do lekarza. Ociągałam się, bo nie wyobrażałam sobie zostawić Benka bez opieki. Teraz mam już wszystkie badania i wiem, że jest już za późno…”.

      Dalej ze szczegółami opisywała swoje kiepskie samopoczucie, diagnozę i nie kryła rozpaczy na temat osamotnionego męża.

      „Znałyśmy się tyle lat, nigdy nie zapomnę wielkiej życzliwości i dobroci Twojej mamy i babci. Nigdy nie zapomnę obiadów u Twojej babci Florentyny i naszych dziecięcych zabaw. Tak bardzo chcę Cię przeprosić za to, co zrobiłam i się przyznać, że to ja, za namową mojej macochy, wyjęłam z szuflady komody Twojej babci bransoletę. Moja macocha kiedyś podpatrzyła, jak babcia Florentyna ją owija i chowa, powiedziała mi dokładnie, w którym miejscu ją znajdę. Wyciągnęłam ją, a ciebie naraziłam na awantury i kary. Ojciec i ona dawno umarli, a ja żyję i dźwigam ciężar winy. W czasie wojny dwa razy była zakopywana w naszym ogrodzie, pod gruszą, później, żebyśmy mieli co jeść, była dwa razy zastawiana, ale zawsze wracała do mnie. Nie mogę pozbyć się tych okropnych wspomnień, które przez lata zaświadczały o mojej i ich nikczemności. Po wojnie szukałam Ciebie, ale jak Cię wreszcie odnalazłam, to zabrakło mi odwagi, żeby się przyznać i ją oddać. Nie mogłam pojąć, że Ty nigdy nie wróciłaś do tamtego wydarzenia.

      Zosiu, jest ze mną coraz gorzej, wiem, że nie wyjdę ze szpitala, a nie chcę umierać z takim ciężarem na sercu. Oddaję Ci ją, wybacz i pomódl się za mnie. Michalina.

      PS. Mój Benek nie zna tej historii i nigdy u mnie nie widział tej bransolety. Niech to będzie tylko nasza sprawa. Wybacz mi!”.

      Myśli kotłują się po mojej głowie i wiem, że po lekturze tego listu będzie mi trudno prowadzić zajęcia. „Hura! Jesteśmy bogaci!” – myślę. Ale jak na złość dzieciaki przychodzą bardzo punktualnie i natychmiast muszę włożyć fartuszek i przeobrazić się w specjalistkę od pysznych przystawek. Członkowie klubu zajmują miejsca przy pojedynczych stołach, wyciągają deseczki i według instrukcji ścinają z dużej bułki wierzch i spód. Podłączam trzy elektryczne kuchenki, stawiam patelnie i wrzucamy po łyżeczce masła. Kuchciki na środku bułki wycinają małe kółko i każde dziecko po obsmażeniu jej na masełku z jednej strony wbija żółtko, odkładając białko do przygotowanej miseczki. Instruuję, że kiedy żółtko się zetnie od gorąca, trzeba delikatnie przełożyć bułkę na drugą stronę. Bardzo zgrabnie wywiązują się z zadania. Po całej salce rozchodzi się zapach smażonego masła, wysnuwa się aż do holu, a nasze jaskółcze gniazda są gotowe. Jedni pałaszują z apetytem, inni dopiero stają przy stołach. Marcinkowi chlupnęła zawartość jajka na podłogę, wyjmuję więc z torby i daję mu moje wiktuały. Swojej bułki nawet nie wyciągnęłam, bo nie byłabym w stanie nic przełknąć. A zresztą jak tu jeść czerstwiejącą bułkę, mając w domu taki szmal w złocie i kamieniach! Chce mi się krzyczeć z radości, ale panuję nad sobą, bo tylko wystraszyłabym dzieci. Doszłam do Kamy, która do nas dołączyła i teraz pomagała małemu Mareczkowi w oddzieleniu żółtka od białka, i znienacka spytałam, o czym marzy. Oczywiście myślałam o naszych zakupach z przyszłego szmalu, a ona odpowiada przyziemnie: – Żeby nie przeszły mi włosy i ciuchy tym zapaszkiem.

      Już schodzę na ziemię i dostrzegam, jak bliźniaczki, krojąc swoje buły, okruszki zrzucają na podłogę. Innego dnia robiłabym wielki wykład pedagogiczny, ale dziś daję

Скачать книгу