Tygiel zła. James Rollins

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Tygiel zła - James Rollins страница 21

Tygiel zła - James Rollins

Скачать книгу

spacerowała nago po ogrodzie, muskając delikatnymi palcami płatki kwiatów. Jej zgrabne nogi łączyły się z krągłymi biodrami w idealnej symetrii. Piersi miała małe. Hebanowa kaskada włosów spływała do połowy pleców, kołysząc się przy każdym kroku. Rysy twarzy były boleśnie znajome. Mara potrzebowała modelu do swojej kreacji i ukradła twarz ze starego zdjęcia matki, zdigitalizowała ją i odtworzyła w hołdzie dla kobiety, która dała jej życie.

      Jej matka miała zaledwie dwadzieścia sześć lat, kiedy zmarła na leukemię. Zdjęcie zrobiono kilka lat wcześniej, kiedy miała dwadzieścia jeden lat, tyle co ona teraz.

      Dziewczyna przyglądała się postaci na ekranie, dostrzegając przebłyski siebie, genetycznego dziedzictwa przekazywanego z matki na córkę. Postać miała skórę ciemniejszą od niej o kilka odcieni. Ród matki wywodził się bezpośrednio od starożytnych Maurów, którzy w ósmym wieku przypłynęli do Hiszpanii przez Cieśninę Gibraltarską z Afryki Północnej. Ewa wyglądała jak bogini z tamtych czasów.

      Czarna Madonna ożyła.

      Jakby wyczuwając wzrok Mary, Ewa się odwróciła. Jej oczy jaśniały w ciemnej twarzy, odwzajemniając spojrzenie. Dziewczyna wyobraziła sobie niezliczone linijki kodu przepływające za tymi oczami i zadrżała.

      Musiała sobie przypomnieć: To nie jest moja matka.

      To tylko awatar rosnącej, niemal obcej inteligencji.

      Wiedząc, że musi utemperować to, co rosło wewnątrz Xénese, spojrzała na bok ekranu. Płynął tam strumień słów – zbyt szybko, żeby dało się je przeczytać, miliony słów w setkach różnych języków i dialektów – pokazując postęp infiltracji i inkorporacji drugiego podprogramu w Ewę.

      Drugi moduł zawierał wersję oryginalnego programu translatorskiego Mary, AllTongues. Żeby komunikacja z Ewą była możliwa, program musiał się nauczyć języka – i nie jednego, ale wszystkich. Nie to jednak było głównym celem tego podprogramu. Należało sięgnąć wstecz do przyczyny, dla której Mara w ogóle stworzyła tę aplikację. Chciała wykazać i udowodnić wspólnotę wszystkich języków, zademonstrować, jak na podstawowym poziomie istnieje kod źródłowy, łączący ludzką myśl z komunikacją. Podprogram miał odwrócić ten proces i rozłożyć go na czynniki pierwsze dla Ewy. Innymi słowy, nauczyć ją wszystkich ludzkich języków, żeby zaczęła rozumieć ludzkie myśli.

      Za pierwszym razem, kiedy Mara uruchomiła podprogram, proces ten trwał niemal cały dzień z powodu ogromnej ilości danych zawartych w module. Teraz zegar odliczający czas na górze pokazywał, że to zabierze tylko połowę tego czasu.

      Dlaczego?

      Poczuła lodowate dotknięcie grozy, ponieważ znała jedyną możliwą odpowiedź. Kiedy uciekła z laboratorium, zredukowała oprogramowanie Xénese do podstawowego kodu, praktycznie sprowadziła do punktu wyjścia, najprostszej postaci.

      Ale teraz zaczęła w to wątpić.

      Czyżby cząstka tego, co stworzyła wcześniej i próbowała zademonstrować doktor Carson i innym, przetrwała? Czyżby istniał jakiś duch wewnątrz ducha, jakiś ślad pierwotnej inteligencji z tamtego czasu?

      Jeśli tak, co to znaczy?

      Jakim sposobem taka nieznana zmienna mogłaby uszkodzić jej projekt? Nie znając odpowiedzi, zastanawiała się nad zamknięciem programu. Wyciągnęła ręce, lecz palce zawisły nad klawiaturą.

      Tylko ona znała kod wstrzymania.

      Wciąż się jednak wahała.

      Spojrzała na postać wędrującą przez zielony las, na twarz Ewy, replikę twarzy jej matki. Pomyślała też o doktor Carson i pozostałych. Te kobiety zginęły, żeby Mara mogła żyć i kontynuować pracę. Charlotte zachęcała ją, żeby niczego się nie bała, ryzykowała, przekraczała granice.

      Za oknem czarny kot zamiauczał żałośnie.

      Mara obejrzała się i napotkała spojrzenie wielkich złotych kocich oczu. Może tego zwierzaka rzeczywiście przysłała doktor Carson.

      Dziewczyna opuściła ręce na kolana i pozwoliła, żeby podprogram dalej pracował.

      Po prostu od tej pory muszę bardziej uważać.

      Skupiona na tym celu, usłyszała własne nazwisko. Zaskoczona, odwróciła się do przyciszonego telewizora. Na ekranie widniała jej twarz. Prezenter wiadomości określił ją jako „osobę zamieszaną” w śmierć ambasadorki USA i czterech innych kobiet. Zanim zdążyła zareagować, obraz się zmienił i zobaczyła lotnisko w Lizbonie. W hangarze stała trumna okryta amerykańską flagą. Wokół niej zebrała się garstka mężczyzn i kobiet. Szary odrzutowiec widoczny przez otwarte drzwi hangaru czekał, żeby zabrać ciało do domu.

      Zaskoczona Mara nie dosłyszała, co mówiono – dopóki kamera nie przesunęła się na posągową młodą blondynkę w surowym czarnym kostiumie, z poszarzałą twarzą i udręczonym wzrokiem. Była to córka doktor Carson, Laura. Stała przed pękiem mikrofonów.

      Mara przysunęła się do telewizora, żeby lepiej słyszeć jej słowa.

      – Jeśli ktoś wie cokolwiek o zamordowaniu mojej matki… o miejscu pobytu jej studentki, Mary Silviery… proszę, niech się skontaktuje z władzami. – Na dole ekranu przewijały się numery telefonów. – Proszę, potrzebujemy odpowiedzi.

      Laura wyglądała tak, jakby chciała powiedzieć coś więcej. Stała i patrzyła prosto w kamerę, ramiona jej się trzęsły. Potem jakby się zapadła w sobie, zakryła twarz rękami i odwróciła się. Druga kobieta, niemal jej bliźniaczka, podeszła i ją objęła.

      – Carly… – Mara wyciągnęła rękę do ekranu, jakby próbowała pocieszyć swoją najlepszą przyjaciółkę. – Tak mi przykro.

      Kamera niemal przez wieczność pokazywała dwie młode kobiety pogrążone w żałobie, aż wreszcie reportaż się skończył. Prezenter za biurkiem dodał kilka szczegółów. Zwłoki doktor Carson miały zostać odesłane samolotem do kraju tego popołudnia, razem z rodziną.

      Prezenter przeszedł do innych tematów i Mara wyłączyła telewizor.

      Z trudem oddychając, jeszcze przez chwilę siedziała bez ruchu i zbierała odwagę, nagle aż nadto świadoma ciężaru na swoich barkach.

      Nie mogę tego zrobić sama.

      Lotnisko międzynarodowe znajdowało się w odległości zaledwie dwudziestu minut jazdy taksówką. Zerknęła na laptopa, na zegar odliczający postęp podprogramu.

      Powinnam mieć więcej czasu.

      Złapała płaszcz i ruszyła do drzwi.

      Godzina 10.18

      Carly chodziła tam i z powrotem po pustej poczekalni dla VIP-ów na lotnisku. Obciągała rąbek szarej bluzki, poprawiała dopasowany czarny żakiet. Przy każdym kroku sztywna skóra nowych butów obcierała jej kostki.

      Nic nie leżało dobrze.

      Nic nie było dobrze.

      Są

Скачать книгу