Tygiel zła. James Rollins
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Tygiel zła - James Rollins страница 23
– Nie masz za co przepraszać. Tak się cieszę, że żyjesz.
– Twoja mama… ona, ona…
– Kochała cię. Czasami myślę, że bardziej niż mnie.
Mara pokręciła głową.
– Tak się cieszę, że po mnie przyszłaś.
– Jak mogłabym nie przyjść? – Carly odsunęła się, trzymając Marę na odległość ramienia. – Jesteś bezpieczna. Zabieram cię do Laury i mojego taty.
– Dokąd?
Carly obejrzała się na drzwi łazienki.
– Niedaleko. Ale lepiej wracajmy, zanim ten facet z ochrony narobi krzyku. Chodź.
Mara pozwoliła się wyprowadzić za rękę przez drzwi do zatłoczonego miejsca odbioru bagażu. Chociaż był dzień Bożego Narodzenia, pasażerowie zapełniali międzynarodowy terminal. Wokół brzęczało mnóstwo języków; zmęczeni, udręczeni, sfrustrowani ludzie usiłowali dostać się gdzieś na święta.
Ta rozmaitość języków coś jej przypomniała. Wyobraziła sobie dane podprogramu wlewające się do procesora Xénese. Ścisnęła rękę Carly i zatrzymała ją w samym środku rozgorączkowanego tłumu.
Przyjaciółka się odwróciła.
– Co się stało?
– Mój komputer. – Mara spojrzała w stronę wyjścia. – Zostawiłam go włączonego w hotelu.
– Wciąż masz Xénese?
Oddech Mary przyspieszył.
– Kiedy twoja matka… kiedy nastąpił atak, stało się coś dziwnego. Procesor zaczął się dziwnie zachowywać, w końcu pokazał jakiś symbol, jakby to było ważne. – Chwyciła Carly za ramię. – Myślę, że to naprawdę jest ważne. Jakby próbował się komunikować, ale nie wiem, co i dlaczego myślał.
– Więc znowu go uruchomiłaś – stwierdziła Carly. – Próbujesz go nakłonić, żeby ci powiedział. Sprytnie.
– Jego działanie wydawało się zbyt celowe. Może to nic… albo…
– Albo może miało coś wspólnego z tym napadem.
Mara przygryzła dolną wargę.
Może.
– Chodźmy do Laury i mojego taty. Oni będą wiedzieli, co robić.
Mara kiwnęła głową i ruszyły, trzymając się za ręce. Ale zaledwie zrobiły trzy kroki, coś złapało wolne ramię Mary, szarpnęło ją do tyłu i oderwało od przyjaciółki. Pod wpływem wstrząsu Carly straciła równowagę i poleciała prosto w ramiona potężnego mężczyzny, który jakby na to czekał. Objął ją od tyłu, wyraźnie w złych zamiarach.
Ręka trzymająca Marę obróciła ją dookoła. Widok napastnika zdusił krzyk w jej gardle. Górował nad nią umięśniony olbrzym. Lecz to jego twarz, o oliwkowej cerze i bezdennych czarnych oczach, napełniła ją zgrozą.
Zwłaszcza cztery pokryte strupami zadrapania na policzku.
Pamiętała, jak matka Carly walczyła, jak rzuciła się na przywódcę napastników. Charlotte rozorała mu policzek długimi paznokciami i zerwała z oczu opaskę.
To był ten morderca.
Przerażenie natychmiast przerodziło się w furię. Jakby opętana mściwym duchem doktor Carson, Mara wyrwała zza paska ukradziony nóż do steków i z całej siły wbiła go w ramię, które ją trzymało. Napędzane adrenaliną ostrze przebiło przedramię na wylot.
Spodziewała się, że ten cios uwolni ją od napastnika, ale on tylko ścisnął ją mocniej. Rozciągnął wargi w szyderczym uśmieszku.
Z boku rozległ się gardłowy okrzyk mężczyzny trzymającego Carly, która mocno nadepnęła mu obcasem na śródstopie. Potem machnęła głową do tyłu, kiedy się nad nią pochylił. Twarda czaszka dziewczyny rozbiła mu nos i krew trysnęła fontanną. Gdy ranny rozluźnił uścisk, Carly zdołała się wyrwać i skoczyła na olbrzyma trzymającego Marę.
Lecąc w powietrzu, zamachnęła się ramieniem i trzasnęła knykciami prawej dłoni w gardło wielkoluda. Zakrztusił się, bo cios prawie zmiażdżył mu krtań.
Mara była wolna.
– Chodź! – wrzasnęła Carly.
Pobiegły w głąb terminalu, ale w tłumie przed nimi z grupy zaskoczonych pasażerów wysunęli się następni napastnicy, gotowi zastąpić im drogę. Było ich za wielu, żeby nawet Carly ze swoimi sporymi umiejętnościami dała im radę. Przyjaciółka Mary, zawsze rozpierana energią, na studiach uczęszczała na kursy krav magi, sztuki samoobrony opracowanej przez izraelskie wojsko.
– Tędy! – Mara pociągnęła przyjaciółkę w przeciwnym kierunku i pobiegła do wyjścia.
Przed strefą odbioru bagażu przy krawężniku czekał rząd taksówek. Zanim ktokolwiek zdążył zatrzymać dziewczyny, wypadły przez drzwi na słońce. Popędziły do pierwszej taksówki w rzędzie, odtrącając mężczyznę ciągnącego walizkę.
– Desculpe! – zawołała do niego przepraszająco Mara i obie wpakowały się na tylne siedzenie.
– Jedź! – krzyknęła Carly do kierowcy. – Rápido!
Taksiarz nie odezwał się, tylko wrzucił bieg i ruszył.
Mara obejrzała się i zobaczyła, że olbrzym wybiegł na chodnik. Przyciskał do piersi przebite ramię i rozglądał się, ale ich nie zauważył.
Dzięki Bogu.
Wokół przywódcy zebrało się więcej mężczyzn. Machnął zdrowym ramieniem i grupa szybko się rozproszyła, zapewne żeby zniknąć, zanim ochrona lotniska zareaguje.
Mara opadła z powrotem na siedzenie.
Carly uniosła jedną brew.
– Okay, co teraz? – spytała.
– Ten człowiek na lotnisku.
– Ten bandzior, którego dźgnęłaś jak świnię?
Mara skinęła głową.
– On… to on zabił twoją mamę.
Godzina 10.55
Todor Yñigo siedział na fotelu pasażera w furgonetce Mercedesa. Do ucha miał przyciśnięty telefon, który przytrzymywał barkiem. Powoli wyciągał nóż z przedramienia, ząbkowane ostrze zgrzytało o kość.
Kierowca obserwujący go kątem oka skrzywił się na ten widok.
Todor