Legion. Geraint Jones
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Legion - Geraint Jones страница 16
Odwróciłem się, żeby spojrzeć na moich ludzi. Żaden nie zakwestionował obranej przeze mnie trasy ani żadnego innego rozkazu. Wiedziałem, że istnieje inny powód tego ślepego posłuszeństwa niż brak tchu: bali się mnie. Znali moją reputację. Nigdy dotąd nie pobiłem człowieka pozostającego pod moją komendą, co jednak nie wynikało z wrażliwości. Młodzi legioniści, którymi dowodziłem w przeszłości, mieli po prostu dość oleju w głowie, żeby trzymać język za zębami.
– Odpoczniemy tutaj – zwróciłem się do nich i ujrzałem ulgę na ich twarzach.
– Witus, Sewerus, stańcie na straży z przodu i z tyłu – rozkazałem. Byli w najlepszej formie z całej siódemki i ufałem, że będą czuwać, podczas gdy reszta będzie odzyskiwać oddech i pociągać z bukłaków. Nie obchodziło mnie, czy mają w nich wodę czy wino. Póki nadążali. Póki byli zdolni do walki.
Usiadłem, krzywiąc się, bo ostre występy wbiły mi się w plecy. W tych górach naprawdę nie dało się wygodnie spocząć, ale zabroniłem ludziom siadać na tarczach – kto mógł przewidzieć, jak to naprężenie wpłynie na ich wytrzymałość w bitwie? Nie chciałem umrzeć dlatego, że czyjaś dupa była zbyt cenna, żeby ją posadził na kamieniach.
Spojrzałem w dal i pomyślałem o Marcusie. Gdzie był teraz? Z pewnością Tyberiusz nie będzie kontynuował swojej wojny? Z pewnością on i mój najdroższy przyjaciel pośpiesznie wrócą na tereny, które zapłonęły na ich tyłach.
– Dowódco? – odważył się odezwać jeden z młodzików.
Miał przezwisko Dziąseł, bo tylko to zostało mu w ustach. Powiedział mi, że zęby wybił mu koń, a ja odpowiedziałem, że mam to w dupie. Potem już nie starał się mnie zagadywać, a teraz w jego zdyszanym głosie słyszałem ton nerwowości.
– Czego? – warknąłem.
Dziąseł nie odpowiedział. Po prostu pokazał. Podążyłem spojrzeniem za jego wyciągniętym palcem i obróciłem się, żeby zerknąć przez ramię.
Znowu dym. Blisko.
– Cholera.
To była farma, przynajmniej kiedyś. Nie wiedziałem, czy powinienem sprawdzać takie rzeczy, ale płonące zabudowania nie były daleko. Wydawało się słuszne zejść ze zbocza i zbliżyć się do wypatroszonych budynków.
Teraz w to zwątpiłem.
Chodziło o zapach. Patrząc na cztery sczerniałe ciała, nie czułem żadnych emocji. Nawet kiedy Dziąseł zwrócił uwagę, że się obejmowały – ostateczny akt miłości i rozpaczy.
Nie. Chodziło o zapach. Woń smażonych kurczaków. A kiedy zbliżyliśmy się do dymiących zgliszczy niegdysiejszego rodzinnego życia, aromat dotarł do mnie i wyobraziłem sobie ucztowanie i picie z przyjaciółmi. Na tę wizję zaburczało mi w brzuchu i rozejrzałem się z nadzieją, że może oszczędzono jakieś zwierzęta, które moglibyśmy nadziać na oszczep.
Nie pomyślałem, że tak smakowicie pachną rodzice i ich dzieci. Gdy tylko się zorientowałem, co wywołało napływ śliny do ust, żołądek mi skamieniał.
– Pogrzebiemy ich, dowódco? – zapytał ktoś.
Nie wiem kto – ich głosy w większości brzmiały tak samo, beczeli młodzieńczo – a ja nie odpowiedziałem. Spojrzałem na góry, a potem położyłem dłoń na ramieniu najbliższego trupa.
– Nie mogą być daleko – powiedziałem do żołnierzy. – Zwłoki są ciepłe. Bądźcie czujni.
Natychmiast po wypowiedzeniu tych słów zrozumiałem ich głupotę. Oczy legionistów wyłaziły z orbit. Tak ściskali oszczepy, że mieli zbielałe kłykcie. Nie mogli być bardziej czujni.
– Pogrzebiemy ich, dowódco? – zapytał ponownie żołnierz.
Odwróciłem się do niego. Był niski i miał za duży hełm. Twarz pod nim była czerwona z wysiłku i napięcia.
– Widzisz, Spuriusie, żebyśmy mieli jakieś narzędzia? – zapytałem.
Nie widział. W skalistych górach nie mieliśmy zakładać obozów. Naszą obroną będą tarcze i oszczepy. Poprzedniej nocy Justus mądrze ulokował nas w skalnym zagłębieniu; sama natura zapewniła wspaniały wał obronny. W górach Panonii nie brakowało podobnych bastionów.
– To po prostu niewłaściwe tak ich zostawić – zaryzykował młodziak pełen dobrych chęci.
Nie odpowiedziałem. Mój wzrok przyciągnęło kolejne okrucieństwo.
– Zabili psy – powiedział ze złością Dziąseł.
Oczywiście.
Ale kim byli mordercy?
I gdzie się teraz znajdowali?
Stałem obok moich towarzyszy. Nikt się nie odzywał, gdy obserwowaliśmy, jak czerwony dysk słońca ześlizguje się za góry na zachodzie, nasączając powietrze zakurzonym pomarańczowym blaskiem.
– Ta robota ma swoje korzyści – odezwał się Oktawiusz, wyrywając nas z transu.
Nie było sprzeciwów.
Gdy zmierzch spowił szczyty gór, dołączyłem do mojej centurii i o tym, co widziałem, zameldowałem Justusowi, który pochwalił mnie za zbadanie źródła dymu.
– Jesteśmy tutaj po to, żeby znaleźć buntowników – powiedział centurion, ocierając z czoła pot całego dnia. – Jeśli będziemy kierować się pożarami i trupami, to w końcu ich dopadniemy.
Miałem zasalutować i odejść, ale oficer jeszcze nie skończył.
– U wylotu tej doliny leży mała wioska. Trafiła na nią drużyna Vara. Jest nietknięta i mieszkają w niej ludzie. – Spojrzał na mnie znacząco, a potem się zirytował, że nie zrozumiałem podtekstu. – To oznacza, że są po stronie rebeliantów – stwierdził zdecydowanie. – Z jakiego innego powodu ich domy miałyby nadal stać, gdy pożary ogarniają cały horyzont?
Nie miałem odpowiedzi. Tylko jedno pytanie.
– Będziemy mieli z kim walczyć, panie?
Justus się uśmiechnął. Pragnął rozlewu krwi równie mocno jak ja.
– Znajdziemy naszych wrogów, Corvusie. Znajdziemy ich jutro.