Legion. Geraint Jones

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Legion - Geraint Jones страница 13

Legion - Geraint Jones POWIEŚĆ HISTORYCZNA

Скачать книгу

było dwoje dzieci i kobieta trzymająca w ramionach niemowlę.

      – Proszę! – krzyczała do ludzi na ulicy. – Proszę!

      Pojąłem, co zamierza zrobić: chciała rzucić nam dziecko.

      – Złapię je! – obiecał krzepko wyglądający mężczyzna i być może by to zrobił, ale gdy matka już miała upuścić ukochane maleństwo w ramiona obcego człowieka, podpory budynku zatrzeszczały, rozszczepiły się na skutek żaru i cały dom się przechylił. Zdawało się, że czas zwolnił, gdy kobieta żonglowała niemowlęciem, z oczami i ustami szeroko otwartymi z przerażenia, a potem młode życie, koziołkując, wpadło w płomienie.

      Nie wiem, czy dziecko krzyczało, umierając. Niczego nie dało się słyszeć z powodu udręki jego matki. Wydawało się, że jej zawodzenie zagłusza nawet trzaskanie i syczenie ognia.

      Odwróciłem się do żołnierzy, zadowolony, że mogę się skupić na czymś innym.

      – Wy dwaj poszukajcie wiader. Wyważcie drzwi, jeśli będzie trzeba, tylko znajdźcie kubły i wracajcie tutaj. Ruszać! Ty! Leć z powrotem do fortu i zamelduj, co tu się dzieje. Galopem! Reszta utworzyć łańcuch razem z cywilami. Korzystają z fontanny za tamtym domem – powiedziałem, dostrzegłszy zaczerwienione kobiety i dzieci, które chwiejnie wyłaniały się zza rogu z wiadrami i garnkami pełnymi wody. – Biegiem!

      Odwróciłem się z powrotem do rozgrywającej się sceny. Cywile robili, co mogli, i teraz było dodatkowych siedem par rąk do pracy, ale nie dało się uniknąć prawdy, która jawiła się przed naszymi oczami – ogień strawi pomieszczenia na górze, zanim uda nam się opanować pożar. Kobieta i dzieci się uduszą, a ich ciała spłoną.

      – Dokąd idziesz? – zapytał mnie mężczyzna z osmaloną brodą.

      Nie odpowiedziałem, tylko korzystając z drewnianych okiennic, wspiąłem się na sąsiedni dom. Był o całe piętro niższy i oddzielony metrowej szerokości zaułkiem od tego, który płonął, ale sądziłem, że tą drogą dotrę do uwięzionych.

      – Znajdźcie drabinę! – zawołałem w dół. – Szybko! Drabinę! Jazda!

      Mężczyzna błyskawicznie zrozumiał mój zamiar.

      – Potrzebujemy drabiny! Kto ma drabinę? – zawołał i ruszył biegiem na poszukiwania, podczas gdy ja rozważałem swój plan. Był dobry, to znaczy prosty. Przerzucę drabinę nad wąskim zaułkiem i oprę ją o zapadający się z wolna budynek. Przejdę na niego, a potem wdrapię się na dach. Stamtąd będę mógł sięgnąć do okna poniżej. Byłem pewny, że mam dość siły, żeby wyciągnąć z izby i dźwignąć na dach dwoje dzieci. Tam umieszczę je na drabinie prowadzącej na niższy budynek. Matka, no cóż… chciałaby, żeby jej dzieci ocalały, tego byłem pewny.

      – Mam drabinę! – zawołał tamten człowiek, podając mi ją z pomocą innego mężczyzny. – Uratuj ich! – poprosił.

      Spojrzałem mu w oczy z nadzieją, że dodam mu otuchy. Mając w uszach krzyki kobiety i dzieci, a dławiący i piekący dym w gardle i w oczach, przerzuciłem drabinę nad zaułkiem i zacząłem po niej leźć.

      Kiedy oparłem dłonie na przeciwległym dachu, budynek się zawalił.

      10

      Gdy się ocknąłem, leżałem na plecach. Nie było płomieni, ale w gardle czułem drapiący smak sadzy i dymu. Oczy mnie swędziały i były podrażnione. Chciałem usiąść i skrzywiłem się, bo dotkliwie bolały mnie bok i głowa.

      – Co się stało? – zapytałem mężczyznę z osmaloną brodą.

      Klęczał obok mnie. Wokół panowała cisza, wyjąwszy stłumione rozmowy zbitych w grupki ludzi, których widziałem kątem oka.

      – Ogień przepalił belki – odparł i strzyknął na ziemię ciemną śliną. – Cały dom się zawalił.

      Ostatnie, co pamiętałem, to że miałem się podciągnąć na dach sąsiedniego budynku. Mężczyzna musiał zrozumieć moje zdziwienie – dlaczego sam nie leżę w zgliszczach?

      – Kiedy dom zaczął się zapadać, odepchnąłeś się od ściany i odskoczyłeś – wyjaśnił. – Jak kot, tyle że nie wylądowałeś na czterech łapach. – W jego głosie nie było wesołości. Podejrzewałem, że znał mieszkańców tego domu i nie tylko dym sprawiał, że oczy połyskiwały mu czerwienią. – Spadłeś jak kłoda na niższy dach. Myślałem, że rozłupiesz sobie czaszkę na pół.

      – Tak się czuję – zwierzyłem się. Hełm mnie uratował. – Kobieta i dzieci?

      Nie powinienem był pytać. Odpowiedź była oczywista i widziałem, że wbiłem mu w serce sztylet bólu.

      – Ale dzięki, że próbowałeś – powiedział mi na odchodnym.

      Wstałem. Czułem na sobie spojrzenia. Młodzi żołnierze mojej centurii patrzyli na mnie jak owce na pasterskiego psa.

      – Meldujcie – poleciłem, nie zwracając się do nikogo konkretnego.

      Spośród nich wyrwał się urodzony przywódca. Miał kwadratową szczękę i był krępej budowy.

      – Pożar ugaszony, dowódco.

      Pokręciłem głową.

      – To widzę. Chodzi mi o to, co się, kurwa, dzieje w innych częściach miasta. Czy wrócił chłopak, którego wysłałem z wiadomością do fortu?

      – Nie wiem – przyznał żołnierz. – I nie.

      Przesunąłem dłonią po potylicy. Czaszka wydawała się cała, ale głowa mnie rwała. Obrywałem już mocno po łbie – jako dzieciak, który wspinał się zbyt wysoko na drzewa, i jako dorosły prowokujący knajpiane bójki – wiedziałem więc, że najdotkliwsze dolegliwości i skutki mogą przyjść później. Nie chciałem ponownie stracić przytomności i być zdany na drużynę żółtodziobów. To, że ocknąłem się pod opieką tamtego mężczyzny, mówiło bardzo dużo o kompetencjach i pewności siebie młodzików.

      Ale poszli za mną, a teraz czekali na rozkazy. Co w podobnej sytuacji zrobiliby Marcus lub Brutus? Co by powiedzieli?

      – Dobra robota – pochwaliłem ich, nie mając pojęcia, czy to prawda. – Wracajmy do obozu.

      Kiedy wróciliśmy, brama była zamknięta, niebawem zostaliśmy jednak wpuszczeni przez tego samego centuriona, który wysłał nas na zewnątrz. Zlustrował mój niechlujny wygląd, ale nie skomentował.

      – Wy ugasiliście ten pożar? – zapytał, dźgając laską z winorośli w stronę, gdzie resztki dymu leniwie snuły się w powietrzu.

      – Chyba sam się wypalił, panie – przyznałem. – Budynek się zawalił, a płomienie nie przeskoczyły przez zaułek.

      – Wiadomo, co się paliło?

      Pokręciłem

Скачать книгу