Córki smoka. Andrews William

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Córki smoka - Andrews William страница 5

Автор:
Серия:
Издательство:
Córki smoka - Andrews William

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      W tym kraju się urodziłam. Mam takie samo DNA jak ci ludzie. Mogę wreszcie poznać prawdę o sobie.

      Do tego podarowano mi grzebień. Jestem już pewna, że okaże się dla mnie cenny. Jednak do tej pory nie obejrzałam go zbyt uważnie. Wyjmuję więc paczuszkę z torebki i zaczynam badać grzebień z każdej strony. Ciemna barwa skorupy żółwia pięknie kontrastuje z bielą kości słoniowej, z której wykonano smoka. Nie mogę przestać się zachwycać jego kształtem i elegancją. Złoty grzbiet jest doskonałym wykończeniem tego cuda. Zastanawiam się, jak to możliwe, że niepozorna staruszka mogła posiadać coś tak wspaniałego. I dlaczego chce mi to oddać?

      – Czo tam ma?

      Wzdrygam się i podnoszę wzrok, lekko przestraszona. Stoimy na światłach, a taksówkarz siedzi z ręką przerzuconą przez oparcie i wskazuje na grzebień.

      – To… Cóż… Tylko prezent.

      – Preżent? – dopytuje. – Żartuje? To poważne szprawa! Komu da?

      – Nie, nie, to ja dostałam od kogoś.

      Szybko wsuwam zawiniątko do kieszeni. Kierowca uśmiecha się szeroko, pokazując zepsute zęby.

      – Duża szczęszcie! To poważne szprawa! Poważne!

      Jestem ciekawa, czy daleko jeszcze do celu podróży. Taksówkarz twierdzi, że niedługo będziemy na miejscu, i odwraca się w stronę kierownicy. Po chwili światła się zmieniają i jedziemy dalej. Wkrótce intensywne kolory zastępuje wszechobecna szarość. Okolica wygląda na seulskie getto, wszędzie jest brudno. Zrobiło się pusto i dostrzegam coś, czego do tej pory w tym kraju nie widziałam: śmieci na ulicy. Zamykam okno i zapadam się w siedzenie. Skręcamy w wąską uliczkę, przy której stoją nędzne budynki. Zatrzymujemy się przy krawężniku, a taksówkarz oświadcza, że to tutaj.

      Paskudny ośmiopiętrowy wieżowiec upstrzony jest zardzewiałymi klimatyzatorami. W jednym z okien jakaś kobieta bezmyślnie patrzy przed siebie. Po chodniku człapie staruszek. Nad rozpadającym się wejściem widać napis w hangulu i numer 315. Pytam, czy to dobry adres. Kierowca zapewnia, że tak.

      – Chcze, żeby czeka? – Patrzy z ciekawością.

      Rozglądam się wokół i dociera do mnie, że jeśli nie zaczeka, to będę musiała przejść przez tę odrażającą okolicę na piechotę w poszukiwaniu innej taksówki.

      – Tak, niech pan poczeka – odpowiadam.

      – Ja czeka – oznajmia, wyłączając silnik. – Piętnaszcze dolary, Emerikanka, każda piętnaszcze minut. Czydzieszci pięcz za teraz.

      Daję mu pieniądze. Wysiadam z auta, uprzedzając, że nie wiem, ile czasu mi tu zejdzie. Odpowiada, że poczeka tyle, ile będzie trzeba.

      – Piętnaszcze dolary, Emerikanka, każda piętnaszcze minut – powtarza dobitnie.

      Wchodzę do wieżowca. Domofon odpada od ściany. Wyjmuję z kieszeni kartkę i sprawdzam numer mieszkania: 627. Chwilę przyglądam się rzędom przycisków, zanim znajduję właściwy. Nie naciskam go.

      Ogarnia mnie złe przeczucie. Tata miał rację, twierdząc, że to niebezpieczne. Zerkam w stronę taksówki. Kierowca uważnie mi się przygląda. Jak on to ujął? Poważna sprawa. Przesuwam palcem po grzebieniu. Przed oczami staje mi dwugłowy smok z kości słoniowej. Odwracam się do domofonu i biorę głęboki oddech. Wciskam guzik. Po chwili słyszę kobietę mówiącą coś po koreańsku.

      Przedstawiam się. Zapada niezręczna cisza, podczas której zaczynam mieć wątpliwości, czy na pewno zadzwoniłam do właściwego mieszkania. W końcu kobieta odzywa się perfekcyjną angielszczyzną.

      – Dzień dobry. Bardzo się cieszę, że przyszłaś.

      Instruuje mnie, bym wjechała windą na szóste piętro. Mam szukać trzeciego mieszkania po lewej. Słyszę brzęczenie otwieranych drzwi i wchodzę na korytarz. Wnętrze jest ohydne. Lampy za mocno świecą, zbyt dokładnie eksponując poplamioną wykładzinę i pomazane ściany. Pod jedną z nich zauważam budkę telefoniczną z wystającym kablem w miejscu, w którym kiedyś był aparat. Wsiadam do windy i jadę na szóste piętro. Po chwili słuchania niemiłosiernego trzeszczenia jestem na miejscu. Na końcu ciemnego korytarza odnajduję mieszkanie nr 627. Przełykam ślinę i pukam. Drzwi otwiera mi starsza kobieta.

      CZTERY

      Kobieta jest ubrana w luźne ciemne spodnie postrzępione na brzegach i białą bluzkę, na którą narzuciła cienki bawełniany sweterek. Gęste siwe włosy opadają jej na plecy. Ma piękną cerę i intensywne, ale pełne sympatii spojrzenie. Jedyne niedoskonałości, jakie zauważam, to niewielkie blizny na górnej wardze i nad okiem.

      – Dzień dobry. – Lekko się kłaniam.

      Przygląda mi się z dziwnym uśmiechem i odsuwa nieznacznie od drzwi, mówiąc:

      – Proszę, wejdź.

      Pamiętam o zdjęciu butów i wchodzę do małego, lecz bardzo zadbanego mieszkania. Jest niewiele większe od naszego gabinetu. Czuć słodko-ostry zapach kimchi. Widzę niski kredens, lekko zardzewiały zlew, ceramiczną kuchenkę z dwoma palnikami i malutką lodówkę. Pod jedynym oknem znajduje się tani stolik, na którym rzucają mi się w oczy dwa zdjęcia w drewnianych ramkach. Na parapecie w szklanej misie pływa fioletowy kwiat.

      Kobieta wskazuje na stół i zachęca, żebym usiadła. Ma idealną postawę, taką samą widziałam u kobiet z koreańskich wyższych sfer. Nadal przenikliwie na mnie patrzy. Zaczynam żałować, że nie ułożyłam włosów i nie wybrałam sukienki zamiast jeansów.

      – Musiało ci być bardzo przykro, że nie mogłaś porozmawiać z matką – odzywa się wreszcie. Wciąż nie mogę się nadziwić, jak dobrze mówi po angielsku. Wcale nie słyszę charakterystycznego dla Azjatów akcentu.

      – To prawda. – Kiwam głową. – Skąd pani wie o spotkaniu?

      – Jestem wolontariuszką w sierocińcu – odpowiada. – Od dwudziestu lat.

      Chwileczkę. Nieco ponad dwadzieścia lat temu trafiłam do domu dziecka. To wszystko zaczyna być przerażające. Źle zrobiłam, że tu przyjechałam. Chcę, by wizyta zakończyła się jak najszybciej, więc mówię, że chyba nie powinnam zatrzymywać grzebienia i że przyszłam go zwrócić.

      – Możesz zmienić zdanie, gdy usłyszysz, co mam do powiedzenia.

      Zaczynam nerwowo poprawiać włosy, bo kobieta nie spuszcza ze mnie wzroku. Gdy dociera do mnie, że wciąż nie wiem, jak się nazywa, pytam ją o imię.

      – Nazywam się Hong Jae-hee. Jestem twoją babcią.

      – Słucham?

      Biorę głęboki wdech. Zaczynam na nią patrzeć zupełnie inaczej. I nagle coś do mnie dociera. Kiedy dziecko spogląda na twarze swoich biologicznych rodziców, widzi w nich siebie. Zauważa, że ma oczy matki albo podbródek ojca. Przez dwadzieścia lat nie znałam tego uczucia. Aż do teraz. Jesteśmy podobne – mimo sześćdziesięciu lat różnicy. Kobieta ma drobną figurę i wysokie kości policzkowe – zupełnie

Скачать книгу