Podziemie. Haruki Murakami

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Podziemie - Haruki Murakami страница 5

Автор:
Серия:
Издательство:
Podziemie - Haruki Murakami Reportaż

Скачать книгу

Kamiya-chō czy gdzieś i wtedy wyciągnęli z wagonów wszystkich pasażerów.

      Po alarmie rozległ się komunikat: „Wszyscy proszeni są o opuszczenie stacji”. Ludzie ruszyli do wyjść, ale ja czułam się coraz gorzej, więc zamiast iść prosto na ulicę, pomyślałam, że jeszcze odwiedzę toaletę. Rozglądałam się za biurem zawiadowcy, bo łazienki były tuż obok niego.

      Mijając biuro, zobaczyłam, że chyba z trzech pracowników metra leży bez ruchu na podłodze. Widocznie zdarzył się śmiertelny wypadek. Ale poszłam dalej do toalety, a potem do wyjścia na ulicę, które znajdowało się na wprost ministerstwa handlu i przemysłu. Wszystko to zajęło mi pewnie z dziesięć minut. Przez ten czas wyniesiono na górę pracowników metra, których widziałam w biurze.

      Na ulicy uważnie się rozejrzałam, ale nie wiem, jak nazwać to, co zobaczyłam. Najtrafniejszym określeniem byłoby „piekło”. Trzej mężczyźni leżeli na ziemi. W usta wetknięto im łyżki, żeby się nie udławili własnymi językami. Prócz nich było tam chyba jeszcze z sześciu pracowników stacji, ci jednak siedzieli na kwietnikach, trzymali się za głowy i płakali. Kiedy wychodziłam z metra, jakaś dziewczyna zalewała się łzami. Brakło mi słów. Nie miałam pojęcia, co się w ogóle dzieje.

      Złapałam za ramię jednego z pracowników metra i powiedziałam:

      – Pracowałam kiedyś w Kolejach Japońskich. Umiem sobie radzić w nagłych wypadkach. Czy mogę jakoś pomóc?

      Ale on tylko patrzył przed siebie i ledwo zdołał wykrztusić:

      – Tak, pomóc.

      Zwróciłam się do pozostałych, którzy też tam siedzieli.

      – Nie pora teraz płakać – powiedziałam.

      – My wcale nie płaczemy – odrzekli, chociaż wyglądali jak zapłakani. Pomyślałam, że opłakują zmarłych kolegów.

      – Czy ktoś wezwał karetkę? – zapytałam, a oni odpowiedzieli twierdząco. Ale kiedy usłyszałam syrenę, miałam wrażenie, że ambulans wcale nie jedzie w naszą stronę. Nie wiedzieć czemu pomoc dotarła do nas jako do ostatnich, więc tych w najcięższym stanie dopiero na samym końcu zabrano do szpitala. Dwaj przez to umarli.

      Całe zdarzenie filmowała ekipa telewizji tokijskiej. Jej furgonetka stała niedaleko. Pobiegłam za nimi, wołając:

      – Nie czas teraz na filmowanie! Skoro macie transport, zawieźcie tych ludzi do szpitala!

      Szofer naradził się z ekipą i powiedział:

      – Dobrze, zgoda.

      Kiedy pracowałam na kolei, nauczono mnie zawsze mieć przy sobie czerwoną chustkę. W sytuacji awaryjnej można nią pomachać, żeby zatrzymać pociąg. Pomyślałam więc o chustce. Ktoś mi pożyczył chusteczkę do nosa, ale była za mała, więc w końcu wprawdzie dałam ją kierowcy telewizyjnej furgonetki, ale powiedziałam:

      – Niech pan zawiezie tych ludzi do najbliższego szpitala. To pilne, więc niech pan trąbi i przejeżdża na czerwonych światłach, jeżeli będzie trzeba! Niech pan jedzie bez zatrzymywania!

      Zapomniałam kolor tej chustki. Był na niej jakiś wzór. Nie pamiętam, czy kazałam szoferowi nią machać, czy przywiązać ją do bocznego lusterka. Byłam bardzo podekscytowana, więc sporo szczegółów zatarło mi się w pamięci. Kiedy później spotkałam pana Toyodę, przypomniał mi, że nigdy mi nie zwrócił tamtej chusteczki. Dał mi więc nową. Podczas jazdy furgonetką zwymiotował na tylnym siedzeniu i wytarł ślady moją chustką.

      Udało nam się zanieść na tylne siedzenie pana Takahashiego (pracownika stacji, który potem umarł) i jednego z jego kolegów. Zostało trochę miejsca, więc jeszcze jeden pracownik metra zmieścił się w furgonetce. Pan Takahashi chyba jeszcze wtedy żył, ale ja tylko raz na niego spojrzałam i zaraz pomyślałam: „Już po nim”. Skądś to wiedziałam, chociaż nigdy przedtem nikt przy mnie nie umarł. Potrafiłam sobie wyobrazić jego śmierć, która miała się dokonać właśnie w ten sposób. Mimo to musiałam spróbować mu pomóc.

      Szofer bardzo prosił, żebym z nimi pojechała, ale powiedziałam, że nigdzie nie jadę. Spod ziemi wciąż wynoszono kolejne ofiary i ktoś przecież musiał się nimi zająć, więc zostałam. Nie wiem, do którego szpitala pojechała furgonetka ani co się potem stało z tymi ludźmi.

      Niedaleko mnie jedna dziewczyna płakała i cała się trzęsła. Zostałam przy niej i próbowałam ją pocieszyć, mówiąc: „No, no, już dobrze”, dopóki wreszcie nie przyjechała karetka. Jednocześnie zajmowałam się mnóstwem różnych ludzi. Wszyscy byli trupio bladzi, jakby uszło z nich życie. Jeden mężczyzna o wyglądzie starca toczył pianę z ust. Nie miałam pojęcia, że człowiek może aż tak się pienić. Rozpięłam mu koszulę, rozluźniłam pasek u spodni i zmierzyłam puls. Był mocno przyspieszony. Spróbowałam ocucić tego mężczyznę, ale mi się nie udało. Był zupełnie nieprzytomny.

      Rzekomym starcem okazał się jeden z pracowników stacji. Nie zorientowałam się, bo zdjął kurtkę mundurową. Był blady i miał rzadkie włosy, więc wzięłam go za podstarzałego pasażera. Dowiedziałam się później, że to pan Toyoda, kolega dwóch pracowników metra (panów Takahashiego i Hishinumy), którzy umarli. Z trzech poszkodowanych pracowników stacji tylko on przeżył, a i tak był jedną z tych ofiar, które najdłużej leżały w szpitalu.

      Przyjechała karetka.

      – Jest przytomny? – spytali sanitariusze.

      – Nie! – wrzasnęłam. – Ale serce mu bije!

      Sanitariusze włożyli poszkodowanemu maskę tlenową na usta i powiedzieli:

      – Mamy jeszcze jedną. Jeżeli ktoś prócz niego jest w ciężkim stanie, też go zabierzemy.

      Odetchnęłam więc tlenem z butli, a zapłakana dziewczyna też wciągnęła długi haust. Zaraz potem zwaliła się na nas zgraja reporterów. Otoczyli tę zapłakaną i później przez cały dzień pokazywano biedaczkę w telewizji.

      Kiedy tak wszystkimi się zajmowałam, zupełnie zapomniałam o własnych dolegliwościach. Dopiero na hasło „tlen” zdałam sobie sprawę, że właściwie też jakoś dziwnie oddycham. Ale wtedy jeszcze nie kojarzyłam zamachu gazowego ze swoim stanem. Czułam się nieźle, więc musiałam zatroszczyć się o ludzi, którzy bardziej ucierpieli. Nie wiedziałam, co się właściwie stało, ale wyglądało to na poważną katastrofę. A zresztą (jak już wspomniałam) od rana byłam nie w sosie, więc myślałam, że mój organizm szwankuje bez żadnej zewnętrznej przyczyny.

      Wśród tego wszystkiego akurat nadszedł kolega z pracy. Pomógł mi wydostać zapłakaną dziewczynę ze szponów reporterów. Potem zaproponował, żebyśmy razem poszli pieszo do pracy, więc pomyślałam: „Dobra, pójdziemy tam piechotą”. Z Kasumigaseki do mojej firmy jest około pół godziny marszu. Po drodze trochę ciężko mi się oddychało, ale nie aż tak, żebym musiała przysiąść i odpocząć. Jakoś szłam.

      Zanim dotarliśmy do biura, szef zobaczył mnie w telewizji, więc wszyscy zaczęli dopytywać:

      – Pani Izumi, czy aby na pewno dobrze się pani czuje?

      Dotarłam

Скачать книгу