Podziemie. Haruki Murakami
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Podziemie - Haruki Murakami страница 7
W niedzielę przed zamachem gazowym miałem całodobowy dyżur w biurze Chiyody. Brakowało im ludzi, więc poszedłem na zastępstwo. Na nocnym dyżurze zawsze musi pracować tyle a tyle osób. Pracownicy różnych linii pomagają sobie nawzajem jak jedna wielka rodzina.
Koło 00.30 spuszczamy żaluzje, zamykamy na klucz kasy, wyłączamy automaty z biletami, a potem się myjemy i tuż po 1.00 idziemy spać. Wcześniejsza zmiana kończy pracę mniej więcej o 23.30, więc koło północy już śpi. Rano wstaje o 4.30, a późniejsza o 5.30. Pierwszy pociąg rusza koło 5.00.
Zaraz po wstaniu trzeba posprzątać, podnieść żaluzje i przygotować pomieszczenie z kasami. Potem każdy po kolei je śniadanie. Sami gotujemy ryż i przyrządzamy zupę miso. Dyżur kuchenny figuruje w grafiku tak jak inne dyżury. Wszyscy dzielimy się jedzeniem.
Tamtej nocy pracowałem na późniejszej zmianie, więc obudziłem się o 5.30, włożyłem mundur i o 5.55 zameldowałem się przy kasie. Pracowałem do 7.00, a od 7.00 do 7.30 jadłem śniadanie. Później przeszedłem do innej kasy, popracowałem tam mniej więcej do 8.15, po czym zakończyłem dyżur.
Przekazałem wszystkie zadania zmiennikowi i właśnie wracałem do biura, kiedy wyszedł z niego zawiadowca Matsumoto z mopem w ręku.
– Po co panu ten mop? – zapytałem. Wyjaśnił, że musi posprzątać w wagonie. Przed chwilą skończyłem dyżur i miałem wolne ręce, więc powiedziałem:
– Dobra, pójdę z panem.
Wjechaliśmy ruchomymi schodami na peron.
Zastaliśmy tam Toyodę, Takahashiego i Hishinumę nad kupką mokrych gazet. Wpychali je gołymi rękami do plastikowych worków, ale z papierów wyciekał jakiś płyn, który rozlewał się po peronie. Matsumoto wycierał go mopem. Nie miałem mopa, a większość gazet była już upchnięta w workach, więc nie na wiele się przydałem. Stałem z boku i patrzyłem.
„O co tu w ogóle chodzi?” – zastanawiałem się. W powietrzu unosił się bardzo silny odór. Takahashi podszedł do pojemnika na śmieci przy końcu peronu, bo pewnie chciał wziąć z niego jeszcze trochę gazet do wytarcia resztek kałuży. Kiedy już tam dotarł, nagle osunął się na ziemię.
Wszyscy podbiegli do niego, wołając:
– Co się stało?!
Pomyślałem, że może jest chory, ale to pewnie nic poważnego.
– Da pan radę iść? – spytał go ktoś, chociaż było widać, że nie da rady, więc zadzwoniłem przez peronowy interkom do biura i powiedziałem, żeby przysłali nosze.
Twarz Takahashiego wyglądała okropnie. Nie mógł mówić. Położyliśmy go na boku i rozluźniliśmy krawat… Widać było, że jest z nim źle.
Zanieśliśmy go na noszach do biura i zadzwoniliśmy po karetkę. To wtedy spytałem Toyodę:
– Do którego wyjścia ma podjechać karetka?
Regulamin określa, gdzie w takich sytuacjach mają podjeżdżać karetki, i ustala inne tego rodzaju szczegóły. Toyoda nie odpowiedział ani słowem. Wydało mi się to dziwne, ale wtedy nie przyszło mi na myśl nic prócz tego, że milczy, bo ma mętlik w głowie.
W każdym razie pobiegłem do wyjścia A11. Tak, wybiegłem na ulicę, zanim wynieśli Takahashiego, bo chciałem dać znak karetce, kiedy już przyjedzie. Czekałem na nią przed ministerstwem handlu i przemysłu.
Biegnąc do wyjścia A11, spotkałem pracownika linii Hibiya, który mi powiedział, że na stacji Tsukiji coś wybuchło. Nic więcej nie było wiadomo. Piętnastego marca na naszej stacji znaleziono podejrzany przedmiot, więc czekając na karetkę, myślałem: „Zapowiada się dziwaczny dzień”.
Czekałem i czekałem, ale karetka nie przyjeżdżała. Niebawem przyszli inni pracownicy biura, dopytując:
– Wciąż nie ma karetki? No to co zrobimy?
Postanowiliśmy wynieść Takahashiego na górę. Ja już od dłuższego czasu byłem na powietrzu, ale tamci dwaj lub trzej, którzy dopiero co przyszli z biura, powiedzieli mi, że na dole marnie się poczuli, więc nie chcą tam wracać. Okazało się, że resztki tej substancji z plastikowych worków złożyli właśnie w biurze i dlatego się pochorowali.
Ale Takahashiego trzeba było wynieść na górę, więc wszyscy znowu zeszliśmy na dół. W biurze na kanapie przy drzwiach siedziała jakaś pasażerka, która źle się poczuła. Za nią na podłodze leżał na noszach Takahashi. Już się wtedy nie ruszał, wyglądał jak skamieniały – dużo gorzej niż przedtem. Był prawie nieprzytomny. Inni pracownicy próbowali go zagadywać, ale nie odpowiadał. Wynieśliśmy go we czterech razem z noszami na górę.
Potem znowu długo czekaliśmy, a karetki wciąż nie było widać. Zaczęliśmy się niecierpliwić. Dlaczego nikt nie przyjeżdżał? Teraz już wiem, że wszystkie karetki wysłano na stację Tsukiji. Z daleka słychać było syreny, ale żadna karetka nie jechała w naszą stronę. Naturalnie zaniepokoiłem się, że sanitariuszom podano zły adres. Prawie miałem ochotę krzyknąć: „Hej, tutaj!”.
Spróbowałem nawet pobiec w stronę syren, ale zakręciło mi się w głowie. Złożyłem to na karb niewyspania.
Kiedy wynieśliśmy Takahashiego na górę, przy wyjściu czekali już dziennikarze. Jakaś fotografka co chwila robiła zdjęcia Takahashiemu, gdy tak leżał na noszach. Krzyknąłem na nią:
– Żadnych zdjęć!
Jej asystent wkroczył między nas, ale jemu też powiedziałem:
– Dosyć tego fotografowania!
No cóż, taką miała pracę.
Potem przyjechała furgonetka tokijskiej telewizji. Ekipa zasypała nas pytaniami w stylu: „Co się tu w ogóle dzieje?”, ale nie byłem w nastroju do udzielania wywiadów, zwłaszcza że karetka wciąż się nie zjawiała.
Nagle do mnie dotarło, że ci z telewizji mają dużą furgonetkę, więc zacząłem ich przekonywać:
– Skoro macie brykę, musicie zawieźć Takahashiego do szpitala.
Pewnie powiedziałem to trochę gniewnie. Nie pamiętam szczegółów, ale przecież byłem mocno nakręcony. Nikt nie wiedział, co się dzieje, więc trzeba było ponegocjować. Nikt nie powiedział od razu: „Jasne, rozumiem”, i nie poderwał się do działania. Dyskusja chwilę potrwała. Ale jak już wszystko uzgodniliśmy, tamci spuścili oparcie tylnego siedzenia i położyli na nim Takahashiego razem z drugim pracownikiem stacji (panem Ohorim), który też źle się czuł. Przez cały czas był z Takahashim, a kiedy go wyniesiono na górę, zaczął wymiotować. Furgonetka zabrała jeszcze jednego pracownika metra, pana Sawaguchiego.
– Wiecie, do którego szpitala? – zapytał kierowca, ale nikt nie miał pojęcia, więc usiadłem z przodu obok szofera i też pojechałem, wskazując drogę do szpitala Hibiya, bo zawsze tam posyłaliśmy ludzi, którzy źle się poczuli na stacji. Jakaś kobieta poradziła:
– Wywieście za