Podziemie. Haruki Murakami
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Podziemie - Haruki Murakami страница 9
I nagle ktoś (mógł to być któryś z poszkodowanych) powiedział:
– Zamiast nas filmować, może byście zawieźli parę osób do szpitala?
Ale furgonetka była wyładowana sprzętem i różnymi gratami. Nie mogliśmy tak po prostu odjechać, więc naradziłem się z ekipą.
– Cholera, co tu robić?
– Jeżeli ich nie zawieziemy, to będzie kompromitacja.
W końcu powiedziałem:
– Dobra, pojadę.
Podbiegłem do tego pracownika metra, który krzyczał, i spytałem, dokąd właściwie mam jechać.
– Do szpitala Hibiya – odparł.
Zdziwiłem się, bo najbliżej był szpital w Toranomon. Ale okazało się, że Hibiya ma umowę z tokijskim metrem.
Wyładowaliśmy sprzęt, na wypadek gdyby znów coś się stało, ale furgonetka nie ma koguta, więc ten młody pracownik metra usiadł z przodu obok mnie, wystawił przez okno rękę, w której trzymał czerwoną chustkę, i pojechaliśmy do szpitala Hibiya. Czerwoną chustkę pożyczyła nam młoda pielęgniarka sprzed wyjścia ze stacji metra. Kazała nią machać, żeby było widać, że robimy za karetkę. Wieźliśmy zastępcę zawiadowcy, Takahashiego, który potem umarł, i jeszcze jednego faceta, ale nie wiem, jak się ten drugi nazywał. On też pracował na stacji, miał trzydzieści parę lat i nie był w tak ciężkim stanie jak Takahashi. Nawet o własnych siłach wsiadł do furgonetki. Położyliśmy ich obu na rozłożonym tylnym siedzeniu. Ten młody co chwila pytał:
– Panie Takahashi, jak pan się czuje?
Stąd znam nazwisko tego starszego. Ale Takahashi był prawie nieprzytomny, więc nie odpowiadał, tylko stękał.
Szpital Hibiya był niedaleko stacji Shinbashi. Wielkie gmaszysko. Zajechaliśmy tam w jakieś trzy minuty… Młody pracownik metra przez całą drogę trzymał rękę za oknem i machał chustką. Przejeżdżaliśmy przez wszystkie czerwone światła i pędziliśmy pod prąd jednokierunkowymi ulicami. Policjanci nas widzieli, ale tylko machali, jakby mówili: „Jazda, szybciej!”. Byliśmy zdesperowani. Wiedzieliśmy, że to sprawa życia i śmierci.
Ale w szpitalu nas nie przyjęli. Jakaś pielęgniarka wybiegła i nawet kiedy jej powiedzieliśmy, że na stacji Kasumigaseki był zamach gazowy, odparła tylko, że nie ma wolnego lekarza. Zostawiła nas na chodniku. Nigdy nie pojmę, jak tak mogła.
Młody pracownik metra wszedł do szpitala, bliski płaczu, i zaczął błagać rejestratorkę:
– On umrze, musicie coś zrobić!
Wszedłem za nim. Takahashi jeszcze wtedy żył. Mrugał oczami. Wyjęliśmy go z furgonetki i położyliśmy na chodniku, a ten drugi kucnął blisko krawężnika. Byliśmy w szoku i tacy wściekli, że krew uderzała nam do głów. Czekaliśmy całe wieki, nawet nie wiem, jak długo, przestępując z nogi na nogę.
Wkrótce potem jakiś lekarz wyszedł ze szpitala i wnieśli obu poszkodowanych na noszach. Okazało się, że w szpitalu nikt nie ogarnia sytuacji. Nie zawiadomiono ich, że mają się spodziewać ofiar zamachu, więc nie mieli pojęcia, co jest grane. Nie dawali sobie rady. Była już 9.30, czyli od zamachu minęła ponad godzina. A w szpitalu nic o nim nie wiedziano. Chyba my pierwsi dotarliśmy tam z poszkodowanymi. Na miejscu nikt nie miał pojęcia, co właściwie zaszło.
Żal było patrzeć, jak młody pracownik metra przygląda się starszemu koledze, swojemu zwierzchnikowi, nie wiedząc, czy tamten przeżyje, czy umrze. Rozpaczliwie powtarzał:
– Zbadajcie go, szybko, szybko!
Ja też tak się martwiłem, że stałem przed szpitalem godzinę albo i dłużej, ale nie doczekałem się żadnej wiadomości, więc wróciłem przed stację metra. Potem już nie jeździłem do szpitala Hibiya i nigdy więcej nie spotkałem tego młodego pracownika stacji. Wieczorem dowiedziałem się o śmierci Takahashiego i bardzo mnie to zasmuciło. Przykro pomyśleć, że ktoś, kogo się wiozło, jednak nie przeżył.
Czy jestem zły na sektę Ōmu? Nie, to coś więcej niż złość. Ale kogo oni chcą wykiwać? Twierdzą, że tylko wykonali rozkaz Asahary, ale przecież to oni są sprawcami, więc powinni stanąć przed sądem, gotowi na śmierć.
Wiele razy jeździłem z ekipami do siedziby Ōmu w wiosce Kamikuishiki. Większość sekciarzy wygląda jak w kompletnym odlocie, jakby im wyssano dusze. Nawet się nie śmieją ani nie płaczą. Mają twarze jak maski z teatru nō, bez wyrazu. To pewnie efekt prania mózgu. Ale szefostwa to nie dotyczy. Mają wyraziste, myślące twarze. Nie przeszli prania mózgu. Wydali rozkazy. Połączyli siły z Asaharą w tym swoim Kosmicznym Stanie. Czy przyznają się do winy, czy nie, i tak nie ma dla nich usprawiedliwienia. Czemu nie skazać ich wszystkich na śmierć?
Ktoś, kto pracuje od tak dawna jak ja, musiał widzieć rozmaite sytuacje. Pojechałem nawet do Kobe, kiedy było tam trzęsienie ziemi. Ale zamach gazowy w Tokio to inna sprawa. Prawdziwe, najprawdziwsze piekło. Zgoda, z doniesieniami o nim było mnóstwo problemów, ale ludzie, którzy udzielili wywiadów, wiedzieli, jaki przeżyli koszmar.
„Nie jestem ofiarą sarinu, tylko jednym z ocalonych”
Toshiaki Toyoda (52)
Pan Toyoda urodził się w prefekturze Yamagata w północno-wschodniej Japonii. Rozpoczął pracę w tokijskim metrze 20 marca 1961 roku, czyli równo trzydzieści cztery lata przed zamachem. „Kiedy po skończeniu szkoły przyjechałem do Tokio, nie miałem dosłownie nic oprócz materaca do spania” – wspomina. Kolejka podziemna niezbyt go interesowała, ale krewny załatwił mu tam etat. Od tamtej pory pan Toyoda pracuje w Tokio na stacji metra, ale wciąż mówi z lekkim akcentem z Yamagaty.
Rozmowa z panem Toyodą to lekcja etyki zawodowej. A może raczej obywatelskiej. Jest dumny, że przepracował trzydzieści cztery lata na jednej posadzie; stał się dzięki nim człowiekiem, na którym można polegać. Już na pierwszy rzut oka widać, że to wzór cnót obywatelskich.
Na podstawie tego, co od niego usłyszałem, śmiem twierdzić, że jego dwaj koledzy, którzy z narażeniem życia próbowali usunąć sarin i niestety przez to zginęli, mieli zapewne podobną postawę etyczną jak on.
Pan Toyoda mimo swojego wieku dwa razy w tygodniu biega, żeby móc podołać cięższym robotom fizycznym na stacji. Uczestniczy nawet w zawodach sportowych rozgrywanych między pracownikami różnych stacji. „Dobrze jest zapomnieć o pracy i porządnie się spocić” – mówi.
Rozmawialiśmy co najmniej cztery godziny. Nie usłyszałem od niego słowa skargi. „Chcę pokonać własną słabość – twierdzi – i zostawić zamach gazowy za sobą”. Łatwo się mówi.
Odkąd porozmawiałem z panem Toyodą, za każdym razem, kiedy jestem na stacji metra, uważnie przyglądam się personelowi. Jego praca jest bardzo ciężka.
* * *
Przede