Ukochany wróg. Kristen Callihan
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ukochany wróg - Kristen Callihan страница 7
– A może…
Cholera. Nie wiem, co wymyślić.
– Powiedz tylko, gdzie ją znajdę, i dam ci spokój. Wrócisz sobie do gotowania. – Teraz jego głos jest zmęczony, zrezygnowany.
– Nie wiem, gdzie ona może być. Ale znajdę ją i pogadam.
– To za mało. Wszystko inne bym odpuścił, ale ten zegarek za dużo dla mnie znaczy. Tym razem posunęła się za daleko. Będę musiał zgłosić to na policję.
– Proszę! – Słowo wyrywa mi się z gardła, piecze na języku. Nienawidzę się za to, co powiedziałam, ale już tego nie cofnę. – Odzyskam twój zegarek.
Nie pozwolę, żeby Sam trafiła do więzienia. Bez względu na wszystko to moja siostra. Poza tym taka akcja zabiłaby mamę, pewnie nie tylko w przenośni. W zeszłym roku zmarł ojciec, wtedy mama bardzo podupadła na zdrowiu. Któregoś dnia uważnie się jej przyjrzałam i uderzyło mnie, jak mocno się postarzała, tak jakby tata zabrał z niej większość życia. Zostałyśmy jej tylko ja i Sam, którą zawsze chroniła.
– Masz dobę, potem dzwonię na policję – rzuca Macon zniecierpliwiony.
– Dobę? Jaja sobie robisz?
– A twoim zdaniem robię?
– Musiałam spytać; proponujesz bardzo krótki zakres czasowy.
Nie wiem, czy nie zazgrzytał zębami.
– To nie propozycja, Delilah. To deadline.
– Mieszkamy w Los Angeles, Macon. Przejechanie kilku kilometrów w dowolnym kierunku zajmuje dwadzieścia minut, jeśli masz szczęście – prycham wkurzona. – Nie mówiąc o tym, że jeśli Sam się ukrywa, to może jej nie być w mieście. A co, jeśli wyjechała do Vegas, San Francisco, do Cabo?
Ulubione miejsca wypadowe Sam, chociaż nigdy nie miałam pojęcia, jakim cudem ją stać na takie wycieczki. Cholera, może jest zawodową złodziejką?
– Zrozum – mówię twardo – jeśli naprawdę chcesz ją znaleźć, musisz mi dać więcej czasu niż dwadzieścia cztery godziny. Nie jestem agentką do zadań specjalnych, do licha.
Dziwny dźwięk, jak gdyby stłumiony śmiech.
– To by dopiero było: zobaczyć cię, jak biegasz po mieście, a nad twoją głową zegar odlicza minuty.
Oczy zasnuwa mi czerwona mgła. Przysięgam, że gdyby tu teraz stał, dostałby miską z mąką.
– Jak słyszę, nadal kawał z ciebie złamasa.
– Jak słyszę, nadal mnie obrażasz.
– Zawsze byłeś bystrzakiem. – Cholera, muszę przestać go prowokować. – Daj mi tydzień.
– Dwa dni.
Parskam.
– Pięć.
– Trzy. Nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić, Ziemniak.
Zaciskam zęby, słysząc tę ksywkę. Trzy dni to mało czasu, ale, do stu diabłów, rozumiem i jego złość, i to, że chce mieć sprawę jak najszybciej załatwioną.
– Zgoda.
– Trzy dni – powtarza. Oddycham z ulgą, a on dodaje: – Za trzy dni czekam na ciebie i Sam w moim domu, z zegarkiem w ręku.
– Słucham? – syczę. – Czemu na mnie? Wcale nie muszę tam być i nie…
– Musisz. Nie ufam Sam, że zjawi się tu bez ciebie.
– Zrobi to. – Zrobi, choćbym miała grozić jej śmiercią i torturami. – Nie chcę w tym uczestniczyć. – Nie ma mowy, żebym stanęła oko w oko z Maconem. Nie dam rady.
– Nie trzeba się było wtrącać.
Co za złamas.
– Takie stawiam warunki – oznajmia stanowczo i chłodno. – Przyjmujesz czy odrzucasz?
Wiem, że nie blefuje; Macon, którego znałam, nigdy nie mówił czegoś, o czym nie był przekonany. I może nawet bym się tym zachwycała, gdyby nie zachowywał się wobec mnie jak kosmiczny złamas za każdym razem, gdy zjawiałam się w polu widzenia. Na myśl, że znów mam się z nim spotkać, poczuć na sobie to wyniosłe, aroganckie spojrzenie, robi mi się niedobrze.
Raz jeden chciałabym zobaczyć tego faceta na kolanach, widzieć jego determinację, to, że pragnie mnie tak, jak tyle kobiet pragnęło jego. Niewielka szansa przy obecnym wyglądzie: cała w mące, spocona, rozczochrana.
– Delilah? Umowa stoi?
Nie znoszę tego, jak wymawia moje imię – tak władczo, z wyższością, jakby był moim przełożonym. Mocno ściskam telefon, aż boli mnie ręka, i wyobrażam sobie, że rzucam nim w głowę świętego Macona. Boże, daj mi siłę, żeby tego nie zrobić, jak się spotkamy.
– Widzimy się za trzy dni.
– Wyślę ci mój adres. – Z czego on się tak cieszy? – Nie mogę się już doczekać, Ziemniaczku.
A ja nie mogę się doczekać, aż spuszczę łomot Sam.
Najpierw jednak muszę ją znaleźć.
Rozdział 2
Macon
Odkładam komórkę, drżą mi dłonie. Nic dziwnego, od dwóch tygodni jestem osłabiony… Dobra, wiem, to kłamstwo. Moją słabością jest w tej chwili Delilah Baker.
– Szlag – klnę pod nosem.
– Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha. – W drzwiach gabinetu zjawia się North.
– Bo chyba właśnie jednego wywołałem. – Odwracam się do okna, ale zamiast oceanu widzę Delilah. Duże oczy w kolorze pierników, gęste ciemne rzęsy, okrągła twarz. I miękkie różowe wargi. Wiecznie w ruchu, zawsze plujące kwasem w moim kierunku.
Nikt na świecie nie wkurzał mnie bardziej niż Delilah Baker.
Nikt nie atakował mnie szybciej niż ona.
Kurde, brzmiała dokładnie tak jak zawsze. Chociaż nie, dopieprzała mi równie mocno jak dawniej, ale głos jej się zmienił. Teraz był słodko ochrypły, tak jakby właśnie skończyła, rozgrzana, spocona…
Skąd, do jasnej cholery, ta wizja?
Przesuwam ręką po twarzy, kręcę głową. North wchodzi do pokoju.
– Rozumiem, że tym duchem nie jest Samantha?
Jego ton budzi przygnębienie. Jednak Sam zatopiła