Журнал «Лиза» №52/2018. Отсутствует
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Журнал «Лиза» №52/2018 - Отсутствует страница 4
Właścicielką gospody w Radcot była Margot Ockwell. Jak sięgnąć pamięcią, Pod Łabędziem zawsze rządziła jakaś pani Ockwell, całkiem możliwe, że od pierwszego dnia, gdy otwarto podwoje karczmy. Urzędowo nazywała się Margot Bliss, była bowiem zamężna, lecz formalności są dobre dla małych i dużych miast, tutaj, Pod Łabędziem, Margot pozostała Ockwell. Była postawną kobietą podchodzącą pod sześćdziesiątkę. Potrafiła przenosić beczki bez niczyjej pomocy i nigdy nie musiała przysiadać dla odpoczynku. Krążyły pogłoski, że nawet spała na stojąco, urodziła jednak trzynaścioro dzieci, więc z oczywistych powodów musiała się czasem kłaść. Była córką poprzedniej właścicielki gospody, którą przedtem prowadziła jej babka, a wcześniej prababka, i nikogo nie dziwiło, że Pod Łabędziem w Radcot zawsze prowadzą kobiety. Tak po prostu było i już.
Mąż Margot, Joe Bliss, pochodził z Kemble, leżącego dwadzieścia pięć mil w górę rzeki, rzut kamieniem od miejsca, gdzie Tamiza wypływa z ziemi wąskim strumyczkiem, który bardziej wygląda na płacheć podmokłej gleby niż rzekę. Blissowie zawsze mieli słabe płuca. Rodzili się mali i chorowici i większość umierała, zanim zdążyła osiągnąć wiek dojrzały. Im bardziej dzieci Blissów rosły, tym bardziej chudły i bladły, aż w końcu gasły zupełnie, zwykle przed dziesiątym rokiem życia, a często jako dwulatki. Ci, którym udało się przeżyć, w tym również Joe, wyrastali na niższych i słabszych niż większość ludzi. Zimą rzęziło im w piersiach, ciekło z nosa, a oczy łzawiły. Byli bardzo mili, mieli łagodne oczy i chętnie się uśmiechali, czasem nawet figlarnie.
W wieku osiemnastu lat osierocony i niezdatny do pracy fizycznej Joe opuścił Kemble i wyruszył w świat, aby szukać szczęścia, choć sam nie wiedział, co właściwie mógłby robić. Z Kemble można wyruszyć w dowolnym kierunku, jak z każdego innego miejsca na świecie, lecz rzeka ma siłę przyciągania. Trzeba by być upartym i zatwardziałym, aby za nią nie podążyć.
I tak Joe przybył do Radcot, a ponieważ był spragniony, wszedł do gospody, żeby zwilżyć gardło. Niepozorny młodzieniec o czarnych, strączkowatych włosach, kontrastujących z bladą cerą, siedział niezauważony, popijając piwo, podziwiając córkę karczmarki i słuchając opowieści. Poczuł się dziwnie urzeczony wśród ludzi opowiadających na głos rzeczy, które od dzieciństwa wypełniały mu głowę. Kiedy zapadła cisza w przerwie między jedną a drugą opowieścią, Joe otworzył usta i wyszło z nich… „Dawno, dawno temu…”.
Tego dnia Joe Bliss odkrył swoje przeznaczenie. Tamiza przywiodła go do Radcot i tu osiadł na dobre. Gdy nabrał odrobinę praktyki, przekonał się, że potrafi obrócić słowa w dowolną opowieść, plotkę, historię, legendę, przypowieść albo bajkę. Jego ekspresywna twarz potrafiła wyrażać zaskoczenie, trwogę, ulgę czy powątpiewanie równie doskonale co prawdziwi aktorzy. A jego brwi… wspaniałe, czarne brwi przemawiały tak samo wymownie jak słowa. Ściągały się, kiedy zbliżał się przełomowy moment opowieści, drgały, gdy jakiś szczegół wymagał uwagi, i wyginały się w łuk, kiedy bohater mógł być kimś innym, niż się zdawało. Obserwując jego brwi, bacznie śledząc ich skomplikowany taniec, można było zauważyć drobiazgi, które w innym wypadku uszłyby uwagi. W ciągu kilku tygodni Joe całkowicie zauroczył swoich słuchaczy Pod Łabędziem. Zauroczył również Margot, a ona jego.
Pod koniec miesiąca Joe udał się na piechotę do miejsca oddalonego sześćdziesiąt mil od rzeki, aby wziąć udział w konkursie. Oczywiście zwyciężył, a za zdobytą nagrodę kupił pierścionek. Wrócił do Radcot szary jak popiół ze zmęczenia, padł na łóżko i nie podniósł się przez tydzień, a kiedy w końcu wstał, uklęknął i poprosił Margot o rękę.
– No, nie wiem… – powiedziała jej matka. – Czy on potrafi pracować? Czy potrafi zarobić na życie? Jak zatroszczy się o rodzinę?
– Przyjrzyj się dobrze, mateczko – zwróciła jej uwagę Margot. – Nie zauważyłaś, jaki ruch zrobił się w gospodzie, od kiedy Joe zaczął opowiadać swoje historie? Pomyśl, co będzie, jeśli za niego nie wyjdę! Może sobie pójść gdzie indziej i co wtedy?
I była to prawda. Ludzie częściej ostatnio zaglądali Pod Łabędzia, przyjeżdżali z daleka i zostawali dłużej, aby słuchać opowieści Joego. A słuchając, każdy kupował coś do picia. Interes kwitł.
– Pomyśl o tych wszystkich przystojnych, krzepkich młodzieńcach, którzy tu przychodzą i nie odrywają od ciebie oczu. Czy któryś z nich nie nadałby się lepiej?
– Ja chcę Joego – orzekła twardo Margot. – Lubię jego gawędy.
I postawiła na swoim.
Działo się to czterdzieści lat przed wydarzeniami opowiedzianymi w tej historii. W tym czasie Margot i Joe założyli rodzinę i dochowali się wielu dzieci. W ciągu dwudziestu lat spłodzili dwanaście krzepkich córek. Wszystkie odziedziczyły po matce gęste ciemne włosy oraz mocne, niezmordowane nogi i wyrosły na dorodne młode kobiety o beztroskich uśmiechach i wesołych usposobieniach. I wszystkie wyszły za mąż. Jedna była grubsza, druga szczuplejsza; jedna nieco wyższa, druga ciut niższa; jedna smaglejsza, druga bledsza, lecz pod każdym innym względem były tak bardzo do siebie podobne, że klienci gospody nie umieli ich rozróżnić. Kiedy dziewczęta przychodziły pomagać w okresach wzmożonego ruchu, mówiono na nie po prostu Mała Margot. Po urodzeniu tych wszystkich córek w życiu rodzicielskim Margot i Joego nastała przerwa i oboje już sądzili, że jej płodne lata dobiegły końca, lecz wtedy Margot znów zaszła w ciążę i na świat przyszedł ich jedyny syn, Jonathan.
Z krótką szyją, pyzatą buzią, migdałowymi, nieco skośnymi oczami, malutkimi uszkami i noskiem oraz językiem, który zdawał się nie mieścić w wiecznie uśmiechniętych ustach, Jonathan nie przypominał innych dzieci. W miarę jak dorastał, stawało się jasne, że różni się od nich nie tylko wyglądem. Skończył już piętnaście lat, lecz w przeciwieństwie do większości chłopców, którzy niecierpliwie wyglądali męskiej dojrzałości, Jonathan zadowalał się myślą, że będzie wiecznie żył w gospodzie razem z rodzicami, i niczego innego nie pragnął.
Margot nadal była przystojną i silną kobietą, lecz włosy Joego posiwiały i tylko brwi pozostały tak samo czarne jak niegdyś. Dobiegał sześćdziesiątki, co jak na Blissów uznać należało za wiek nieomal starożytny. Ludzie przypisywali jego długowieczność nieskończonej trosce Margot. Przez ostatnie lata bywał tak słaby, że po dwa albo i trzy dni leżał w łóżku z zamkniętymi oczami. Lecz wcale nie spał, o nie, odwiedzał wówczas miejsca istniejące poza snem. Margot ze spokojem przyjmowała te okresy, kiedy zanurzał się i tonął w swoim świecie. Rozpalała ogień, aby pozbyć się wilgoci z powietrza, wlewała między wargi męża schłodzony rosół, czesała mu szczotką włosy i wygładzała brwi. Niektórzy ludzie gorączkowali się, widząc go tak niebezpiecznie zawieszonego na krawędzi między jednym wilgotnym oddechem a następnym, lecz Margot przyjmowała to ze spokojem.
– Nie martwcie się, nic mu nie będzie – przekonywała.
Miała rację. Joe był Blissem i