Журнал «Лиза» №52/2018. Отсутствует
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Журнал «Лиза» №52/2018 - Отсутствует страница 5
Teraz, kiedy już wiecie wszystko, co powinniście wiedzieć, może się rozpocząć opowieść.
*
Tego wieczoru zebrali się Pod Łabędziem sami stali bywalcy, głównie kopacze żwiru, hodowcy oraz barkarze, ale był też Beszant, co naprawiał łodzie, i Owen Albright, który pół wieku temu popłynął rzeką aż do samego morza i wrócił dwadzieścia lat później jako człek zamożny. Cierpiał teraz na artretyzm i tylko jedno lekarstwo potrafiło uśmierzyć dokuczliwy ból w kościach staruszka – gawędy i mocne piwo. Wszyscy zeszli się tu, gdy tylko z nieba wyciekło światło, i od tamtej pory opróżniali i na nowo napełniali kufle, czyścili i na nowo nabijali fajki cierpkim tytoniem i snuli opowieści.
Albright opowiadał historię bitwy o most Radcot. Po pięciuset latach każda opowieść traci nieco na świeżości, więc dobry gawędziarz szuka sposobów, aby ją ożywić. Niektóre elementy historii tradycja pozostawia nienaruszone – jak armie, ich spotkanie, śmierć rycerza i jego giermka, ośmiuset mężczyzn, którzy utonęli w bagnisku – lecz śmierć chłopca do nich nie należała. Nikt niczego o nim nie wiedział, poza tym, że był chłopcem, że brał udział w wydarzeniach przy moście Radcot i że tam zginął. Z nicości zrodziło się natchnienie. Z każdą opowieścią bywalcy gospody Pod Łabędziem wskrzeszali nieznanego chłopca po to, aby na nowo go uśmiercić. Przez lata chłopiec umierał niezliczoną ilość razy, a każda kolejna śmierć była bardziej zajmująca i niezwykła od poprzedniej. Kiedy historia staje się, by tak rzec, twoją własnością, masz prawo postępować z nią wedle swojej woli, lecz biada przyjezdnemu Pod Łabędziem, który by próbował tego samego. Nikt nie wie, co myślał chłopiec o swych niezliczonych zmartwychwstaniach, ważne jest, że wskrzeszanie umarłego nie należało Pod Łabędziem do rzadkości, o czym warto pamiętać.
Tym razem w swojej opowieści Albright wyczarował młode pacholę z cyrku, które przyjechało dostarczyć rozrywki oddziałom czekającym na rozkazy. Żonglując nożami, chłopiec pośliznął się w błocie i wszystkie śmiercionośne narzędzia spadły ostrzami do dołu i wbiły się w ziemię, z wyjątkiem jednego, które utkwiło nieszczęśnikowi w oku i pozbawiło go życia, zanim bitwa się zaczęła. Ten nowy rozwój wypadków wzbudził podniecone pomruki uznania, szybko jednak stłumione, by opowieść mogła się toczyć dalej, poza tym jednym wyjątkiem, tak samo jak zawsze.
Gdy skończył, nastała krótka przerwa, nie po to jednak, by natychmiast pochopnie rozpoczynać następną gawędę, lecz aby pierwszą należycie przetrawić.
– Szkoda, że i ja nie mogę opowiedzieć historii – odezwał się Jonathan, który słuchał jej pilnie.
Powiedział to z uśmiechem – wszak Jonathan zawsze się uśmiechał – lecz w jego głosie pobrzmiewał żal. Nie był głupi, tylko że w szkole czuł się taki zagubiony; dzieci śmiały się z jego odmiennej twarzy i nietypowych nawyków, więc rzucił ją po kilku miesiącach. Nie opanował sztuki czytania ani pisania. Stali zimowi bywalcy gospody przywykli do syna Ockwellów i wszystkich jego dziwactw.
– Spróbuj – zaproponował Albright. – Opowiedz nam coś.
Przez chwilę Jonathan się namyślał. Otworzył usta i czekał przejęty tym, co się z nich wydobędzie. Lecz nic się nie wydobyło. Po jakimś czasie twarz mu się skurczyła, ramiona zatrzęsły i chłopiec wybuchł śmiechem.
– Nie umiem! – zawołał, gdy się uspokoił. – Nie umiem opowiadać historii!
– Może następnym razem. Poćwicz trochę, nabierz wprawy, a my cię wysłuchamy, kiedy będziesz gotowy.
– Ty opowiedz historię, tatusiu – poprosił Jonathan.
Tego dnia Joe po raz pierwszy wrócił do izby po jednym z tych okresów, gdy tonął w swoim świecie. Przez cały wieczór siedział blady i milczący. Nikt nie oczekiwał, że w tym stanie będzie coś opowiadał, lecz na prośbę syna uśmiechnął się łagodnie i spojrzał w górny kąt sali, gdzie sufit poczerniał od dymu z kominka i tytoniu. Jonathan przypuszczał, że to stamtąd pochodzą wszystkie opowieści taty. Kiedy wzrok Joego powrócił na środek sali, był gotów.
– Dawno, dawno…
Otworzyły się drzwi.
Pora była późna jak na nowo przybyłego gościa. Ktokolwiek to był, nie spieszył się z wejściem. Świece zamigotały od podmuchu zimnego powietrza niosącego do zadymionego wnętrza delikatny zimowy zapach rzeki. Wszyscy podnieśli głowy.
Oczy widziały, lecz przez długą chwilę nikt się nie poruszył. Ludzie próbowali zrozumieć, co widzą.
Mężczyzna – jeśli w istocie był to mężczyzna – wyglądał na rosłego i silnego, ale głowę miał tak przerażającą, że wszyscy aż się wzdrygnęli. Czyżby zjawił się jakiś potwór z ludowych opowieści? Czyżby zasnęli i przyśnił im się koszmar? Przybysz miał nos przekrzywiony i płaski, a pod nim ział poczerniały od krwi, przepastny otwór. Sam w sobie osobnik ów przedstawiał upiorny widok, lecz na dodatek trzymał jeszcze w ramionach wielką lalkę o woskowej twarzy i kończynach, z włosami pomalowanymi na lśniący kolor.
W końcu to sam nowo przybyły wyrwał ludzi z odrętwienia i poderwał do działania. Najpierw z jego gardła wydobył się ryk, odgłos równie nieludzki jak usta, z których dobiegał. Potem zachwiał się i zatoczył. Dwóch parobków podbiegło w samą porę, żeby go chwycić pod ramiona i przytrzymać, aby nie runął na podłogę i nie grzmotnął twarzą o kamienne płyty. W tym samym czasie od kominka skoczył na równe nogi Jonathan, wyciągnął ręce i złapał w objęcia lalkę; jego mięśnie i stawy aż się ugięły, zaskoczone jej ciężarem.
Ochłonąwszy z szoku, parobkowie zawlekli nieprzytomnego mężczyznę na stół. Przysunięto też drugi, żeby ułożyć na nim nogi chorego. Kiedy go położyli i wyprostowali, ze wszystkich stron zaczęli podchodzić inni, przybliżali świece i lampy, aby mu się przyjrzeć. Powieki mężczyzny nawet nie drgnęły.
– Czy on nie żyje? – zastanawiał się na głos Albright.
Po zgromadzeniu rozszedł się nieokreślony pomruk, ludzie zmarszczyli brwi.
– Trzaśnijcie go po gębie – zaproponował ktoś. – Może to go ocuci.
– Starczy trochę cydru – zasugerował ktoś inny.
W tym momencie przez ciżbę przepchnęła się łokciami Margot. Podeszła do stołu i przyjrzała się przybyszowi.
– Ani mi się ważcie go trzaskać – powiedziała. – Nie widzicie jego twarzy? Do gardła też mu niczego nie wlewać. Zaczekajcie chwilę.
Odwróciła się do ławy stojącej koło pieca, wzięła z niej poduchę i wróciła do stołu. Przybliżyła świecę do nieprzytomnego, zobaczyła białą plamkę na bawełnie i skubnęła ją paznokciem. W palcach trzymała piórko. Mężczyźni obserwowali ją oczami okrągłymi ze zdumienia.