Złota nić. Louis de Wohl
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Złota nić - Louis de Wohl страница 7
– Nie powinieneś był tego robić – westchnął. – Zacną stal oddałeś w takie ręce. To poważny błąd. Dokąd idziemy?
– Tam, gdzie rosną dostatecznie wysokie drzewa – wyjaśnił mężczyzna w szkarłatnym płaszczu.
Mijał się jednak z prawdą, przynajmniej pod tym względem. Na Plaza Mayor nie rosły żadne drzewa, bo przecież nie można nazwać drzewem prowizorycznej konstrukcji, wzniesionej pośrodku placu. Rzecz składała się z dwóch wielkich, pionowych belek, wbitych w ziemię w odległości około dziesięciu kroków jedna od drugiej. Ich wierzchołki były połączone poziomą belką, dzięki czemu całość wyglądała jak najprostszy z możliwych łuk triumfalny. Być może jednak ktoś mógłby określić tę konstrukcję mianem drzewa: drzewa owocowego. Wisiało na nim kilkanaście owoców: ludzi, a raczej tego, co po nich zostało. Jeden z nich jeszcze podrygiwał.
Uli pomyślał, że tak wygląda drzewo śmierci i zastanowił się, czemu przyszło mu to do głowy i czy on będzie następnym owocem, który zawiśnie na tej roślinie.
Na Plaza Mayor tłoczyły się setki ludzi – cywile i żołnierze, a dobiegający z oddali hałas przypominał brzęczenie pszczół.
Za placem wznosiły się strome, szare mury cytadeli. Uli przyjrzał się jej z zainteresowaniem. Zza murów wystawały włócznie, dostrzegł też dwie armaty. Na fortyfikacji nadal łopotała hiszpańska flaga. Załoga umocnienia nie złożyła broni. Dlaczego naczelny dowódca pozwalał, aby jego żołnierze mieszali się z mieszkańcami Pampeluny, kiedy cytadela jeszcze się nie poddała? Na placu znajdowało się niewielu, nie więcej niż stu żołnierzy, podczas gdy nieopodal, w podcieniach kolumnady, lśniły zbroje i broń, a wyloty wszystkich ulic od południa i zachodu placu były zapełnione wojskiem.
Załoga twierdzy najwyraźniej tak samo ociągała się z kapitulacją, jak mieszkańcy miasta się z nią pospieszyli. Może głupotą było ustawienie tego... drzewa w miejscu, w którym było widoczne z cytadeli. W rezultacie obrońcy musieli myśleć o tym, jak mogą skończyć.
Na myśl o tym Uli się roześmiał, a ponury podkomendny profosa u jego boku spytał, co go rozbawiło. Uli wyjaśnił.
– Ty ignorancie – burknął człowiek w szkarłacie. – Wszyscy ci wisielcy to żołnierze, którzy pohańbili naszą armię, tak samo, jak ty to uczyniłeś. Jego ekscelencja naczelny dowódca pragnie zademonstrować ludziom z cytadeli, że nie zamierza tolerować braku dyscypliny.
Uli zatrzymał się z taką gwałtownością, że obu podwładnych profosa przystanęło wraz z nim.
– Zaraz, zaraz – zaprotestował ze złością.
Wszyscy znieruchomieli i popatrzyli na więźnia.
– Co się stało, człowieku?
– Jedna sprawa – oświadczył Uli. – Zostałem o coś oskarżony, a wy mnie aresztowaliście. I bardzo dobrze. Tyle że jak dotąd nie odbył się proces, a dopóki nie zostałem uznany za winnego i skazany, nie macie prawa twierdzić, że pohańbiłem armię!
– Co za bezczelność! – ryknął Garroux. – Jesteś hańbą dla wojska i zaraz pokażę ci, jak wielką.
Uderzył Szwajcara w twarz, zanim człowiek w szkarłacie zdążył go powstrzymać.
– Dość! – rozkazał mężczyzna. – Nie wolno zaczepiać więźnia.
– Nic nie szkodzi – wtrącił się Uli. – Jego nikt nie nauczył, czym jest hańba. Gdyby znał znaczenie tego słowa, nie uderzyłby człowieka o związanych rękach. Może się czegoś nauczy na stare lata.
– Nie gadaj tyle – warknął człowiek w szkarłacie. – Będziesz się tłumaczył później, przed naczelnym profosem, o ile ci na to pozwoli. A teraz rusz się, idziemy.
Gdy dotarli do placu, skręcili w prawo i weszli do kolumnady.
Naczelny profos siedział przy stole, wypożyczonym z pobliskiego sklepu. Niskiego wzrostu mężczyzna miał okrągłą twarz, pucułowate policzki oraz zimne, szkliste oczy.
– Kim jesteś? – spytał znudzonym tonem.
– Ulric von der Flue, starszy szeregowy, kompania kapitana de Brissaca, a do tego durny osioł.
Naczelny profos zamrugał.
– Może akurat ten człowiek naprawdę wie, kim jest – powiedział. – O co go oskarżacie?
– Morderstwo, wdarcie się do spokojnego domu z intencją kradzieży, niesubordynację, napad z bronią na przełożonego – wyrecytował Garroux szybko.
Naczelny profos popatrzył na Uliego.
– Masz coś do powiedzenia?
– Tak – odparł Uli. – Sierżant Garroux nieco się zagalopował. Zrobił wszystko, co powiedział, z wyjątkiem ataku na przełożonego, o ile mi wiadomo. Ja jestem jedynie starszym szeregowym, jak już wspomniałem.
Naczelny profos pokręcił głową.
– Masz coś do powiedzenia? – powtórzył ostrzejszym tonem.
Na placu wybuchło jakieś zamieszanie. Wyglądało to tak, jakby ręka niewidzialnego olbrzymia zaczęła mieszać tam łyżką. Tłumy ludzi biegały w kółko, a następnie nikły w uliczkach po lewej stronie placu. Z przeciwnej strony dały się słyszeć werble i zawodzenie trąbki.
Uli zaczął opowiadać.
– Kłamstwa! – wrzasnął Garroux po drugim zdaniu. – To on wdarł się do domu, tam go znaleźliśmy. Mam na to czterech świadków.
– Chcę wysłuchać jego wersji – oznajmił profos lodowato.
Uli mówił dalej, ale widział, że profos słucha nieuważnie. Spojrzenie jego załzawionych oczu omiatało raz po raz cały plac. Kilka oddziałów żołnierzy zaczęło zajmować tam pozycje, a grupka zziajanych i spoconych mężczyzn przytargała armatę.
– Coś musiało pójść nie tak – powiedział profos z namysłem.
– ...i wyszli. – Opowieść Ulego dobiegała końca. – Postanowili, że ja zapłacę za ich uczynki. Dlatego jestem durnym osłem. W innym wypadku pozwoliłbym sierżantowi Garroux zająć się tą dziewczyną, tak jak tego pragnął, ktoś inny by odkrył, że w tym domu zamordowano trzy osoby. A najgorsze, że teraz postąpiłbym tak samo, jak postąpiłem.
Naczelny profos patrzył na niego bez wyrazu.
– Świadkowie... – odezwał się. – Sierżant Garroux twierdzi, że może przedstawić czterech świadków. A ty?
Właśnie mijał ich oddział ciężkozbrojnej piechoty. Jeden z oficerów krzyknął do profosa:
– Proszę zabierać stąd tych ludzi. Za chwilę zjawi się dowódca. Szturmujemy cytadelę.