Łagodne światło. Louis de Wohl
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Łagodne światło - Louis de Wohl страница 3
– Dosyć – uciął rycerz. – Daję wam dokładnie pół godziny. Każdy mnich, który nie opuści w tym czasie klasztoru, zostanie wywleczony za ucho. Rozkazuję posprzątać to miejsce i przygotować na mieszkanie dla mojego pana. To jego własne słowa.
– Rozumiem – odrzekł opat, nieoczekiwanie znów spokojny. – Jeżeli klasztor Świętej Justyny jest odpowiedni na mieszkanie dla twojego pana, nie może być już odpowiednia dla mnie. Odejdziemy.
Minął rycerza, kierując się do wejścia, przy którym tłoczyło się teraz pół setki mnichów, zdrętwiałych ze strachu i wzburzenia.
„Najświętszy Sakrament – pomyślał – naczynia liturgiczne i szaty – oraz kilka ksiąg i manuskryptów. Dzięki Ci, Boże, za ślub ubóstwa. Znajdziemy schronienie na Monte Cassino. Jest tam dość miejsca dla nas wszystkich”. To nie będzie trwało wiecznie. Cesarz Fryderyk nie zatrzymywał się nigdy długo w jednym miejscu. Odkąd go ekskomunikowano, zmieniał swoją siedzibę kilka razy w roku – jak gdyby ziemia paliła mu się pod nogami – i może naprawdę tak było.
– Ojcze opacie...
– Tak, bracie Wincenty?
– Co oni zrobią z moimi kwiatami?
– Z naszymi kwiatami, bracie Wincenty.
– Z naszymi kwiatami, ojcze opacie. Niektóre trzeba podlewać trzy razy dziennie i...
– Nie wiem – ale przypuszczam, że będziemy musieli zbudować wszystko od nowa, kiedy wrócimy – zaczynając od rekonsekracji. – Po czym dodał z bolesnym uśmiechem: – Miałeś rację i nie miałeś, bracie Wincenty. Nie miałeś: bo to, co widziałeś, nie było diabłem. I miałeś: bo to był zwiastun diabła.
Nagle zaczął bić srebrny dzwon. Wierny stary brat Filip, niepodejrzewający niczego brat Filip, dzwonił na nieszpory. Nieszpory, których już nigdy nie mieli zaśpiewać.
Brat Wincenty zobaczył z przerażeniem, jak twarz jego opata wykrzywia bezgłośne łkanie.
A dzwon ciągle bił.
Pięć godzin później cesarz przybył ze świtą około sześćdziesięciu szlachetnie urodzonych i kilkuset sług. Było już ciemno. Ale nie w klasztorze.
Hrabia Caserta był gotowy na przyjęcie swego pana. Pochodnie płonęły wzdłuż murów dziedzińca, przeciętego teraz wąską ścieżką z drogocennych dywanów. Wszystkie dzwony w klasztorze biły jednocześnie. On sam, ubrany w aksamitny, obramowany futrem strój, bez zbroi, złożył głęboki ukłon, ucałował strzemię cesarza i pomógł mu zsiąść z konia.
Fryderyk II zawahał się przez chwilę.
– Żywe pochodnie – powiedział. – Na brodę proroka, to bardzo ładne. – Każda pochodnia umocowana była na głowie tancerki ubranej tylko w szerokie orientalne spodnie i sznury klejnotów. – Gust ci się poprawia, Caserto. Ale nie pozwól im stać tam zbyt długo. Noc jest chłodna i jeśli się przeziębią, większość moich przyjaciół spotka to samo. Zwykle tak jest – nie wiem dokładnie dlaczego, ale jest.
Przyjął pełen szacunku śmiech z uśmiechem szczególnym dla wszystkich Hohenstaufów – uśmiechem, który nie obejmował oczu.
– Caserta jest czarodziejem – roześmiał się margrabia Pallavicini. – Ciekawe, jakim cudem udało ci się wpłynąć na mnichów? A który z nich był opatem? Chciałbym spotkać opata – a nigdy wcześniej nie miałem na to ochoty.
– Mnisi? – zapytał szorstko Fryderyk.
Hrabia Caserta wzruszył ramionami.
– Człapią przez noc – na południe.
– A te dzwony?
– A, dzwony, mój suzerenie – uśmiechnął się Caserta. – Może chciałbyś zobaczyć, jak dzwonią?
– Zobaczymy – odrzekł Fryderyk, zsiadając wreszcie z konia. – Chodź ze mną, kuzynie z Kornwalii – i ty, Habsburgu. Pallavicini? Eccelino? Zobaczmy dzwony Caserty. Na Kaabę w Mekce, przeczuwam coś niezwykłego.
Rycerze, których wymienił, zsiedli z koni i poszli za nim do dzwonnicy.
– A co ze mną, ojcze? – zawołał kobiecy głos.
– Na ile znam Casertę, jesteś za młodym człowiekiem na taki widok, Selvaggio – roześmiał się Fryderyk, nie odwracając głowy.
Wszyscy się roześmiali. Księżniczka Selvaggia ubierała się jak chłopiec do jazdy konnej, a że była szczupła i bardzo młoda, prawie tak wyglądała. Jej twarz była jednak zupełnie kobieca, z dużymi, zmysłowymi, intensywnie czerwonymi ustami, zadartym małym noskiem i dziwnie skośnymi szarymi oczami jej matki. Eccelino odwrócił głowę i przesłał jej pocałunek, a ona odpowiedziała, pokazując język jak mały ulicznik. Roześmiał się głośno.
Młodziutki rycerz z orszaku hrabiego Kornwalii pokręcił głową z dezaprobatą.
– Czy to cię oburza, rycerzu? – szepnął drwiący głos. – Nie powinno. Pobierają się przed końcem tygodnia.
Młody Anglik podniósł wzrok. Zobaczył mężczyznę mniej więcej w swoim wieku, około dwudziestu lat, dobrze zbudowanego i dość wysokiego jak na Włocha, z pięknym czołem, ciemnymi oczami skorymi do śmiechu i małymi ustami chętnymi na każdą dziewczynę. Na kogoś takiego trudno było się gniewać i Piers Rudde w skrytości ducha zazdrościł trochę takim ludziom. Było ich sporo we Włoszech i Francji – eleganckie lekkoduchy, o tak wyważonych manierach i mowie, że mogliby obrazić króla, a ten podarowałby im za to złoty łańcuch. Chciał dać wyniosłą odpowiedź. Zamiast tego powiedział:
– Jest to dla mnie trochę krępujące.
Młody Włoch roześmiał się.
– W to uwierzę. Nic takiego nie mogłoby wydarzyć się w Brytanii, jak sądzę.
– Oczywiście, że nie – odrzekł Piers Rudde nieco sztywno. – Ale powiedz mi, szlachetny panie, czy ja dobrze słyszałem, na co cesarz się klął? Jakiego proroka miał na myśli?
– A, to – młody Włoch wzruszył ramionami. – „Na brodę proroka” – powiedział: to oczywiście Mahomet, choć raczej nie mam wątpliwości, że inni prorocy też mieli brody jak on. To wydaje się koniecznym warunkiem. Im dłuższa broda, tym lepsze proroctwo. Ale on miał na myśli Mahometa. Czy nie słyszałeś, jak mówi: „Na Kaabę w Mekce”?
– Tak, ale... co to jest?
– Wielki czarny kamień w sercu świętego miasta muzułmanów. Mówią, że jest to kamień, na którym Abraham miał złożyć w ofierze swojego syna Izaaka, a archanioł Gabriel przeniósł go do Mekki.