Ostatni Krzyżowiec. Louis de Wohl
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ostatni Krzyżowiec - Louis de Wohl страница 13
Kochał chłopca – była tego pewna. Pierwszego dnia po przybyciu spędził całe godziny siedząc za zasłoną, słuchając lekcji pobieranych przez chłopca. Obserwował go z okna, gdy Juan Galarza dawał mu lekcje jazdy i fechtunku. Dał mu krucyfiks i swój mały miecz. I chłopiec go uwielbiał, co było oczywiście zupełnie naturalne.
Jeśli Hieronim jest jego synem, to dlaczego jej o tym nie powiedział? Po co opowiadać jej, że chłopiec jest synem jednego z jego najlepszych przyjaciół? – a może myślał, że ona zrozumie to, co nawet taka gęś jak Luiza dobrze pojmowała. Chyba że to był jego dyplomatyczny sposób powiedzenia jej tego, czego nie mógł przekazać w żaden inny sposób bez wyznania, które powinno być zastrzeżone dla konfesjonału...
Nie było w tym nic dziwnego, że kochał chłopca. Nie sposób było go nie kochać; ona sama nie mogła go nie kochać – kogokolwiek by nie przypominał. Może don Luiz jej powie, jeżeli mu zasugeruje, żeby zaadoptował chłopca. Ale nie, to nie byłoby w porządku. Ta myśl nie powstała z miłości, przynajmniej nie całkiem – to nie byłoby w porządku. Mogłaby przecież równie dobrze zapytać go wprost: „To twój syn?”. To zupełnie niemożliwe. Przecież gdyby chciał jej powiedzieć, to by to zrobił. Przynaglanie go byłoby wysoce niestosowne i to byłby pierwszy taki przypadek w ich wzajemnych relacjach.
Poza tym dosyć oczywistym było, że don Luiz nie zamierzał adoptować chłopca. Inaczej dlaczego miałby ją prosić, żeby dopilnowała, aby chłopiec nie stał się nadto ambitny oraz aby nosił proste stroje?
Z drugiej strony, jeżeli nie chciał, żeby chłopiec stał się zbyt ambitny, to dlaczego dał mu w pieczę krucyfiks, a także po co było mu dawać miecz w tak młodym wieku?
Cała ta sprawa pełna była sprzeczności. Jedynie don Luiz miał klucz do tej zagadki i z pewnością wiedział, iż ona go nie poprosi, że to on musi jej powiedzieć, dać wyraz swego do niej zaufania. Tak, w tym cała rzecz – ów brak zaufania, który okazał, był tak nie do zniesienia. Nie pasowała do niego ta pewność, że ona nie zada pytania, na które wszyscy – tak na zamku, jak we wsi – niewątpliwie znaleźli odpowiedź.
Z oddali zabrzmiał wysoki ton dzwonu San Lazaro. Była druga.
Don Luiz spał spokojnie z rękami złożonymi na piersi, ze zwykłą regularnością unoszącymi się i opadającymi, z twarzą zrelaksowaną i dostojną – nawet we śnie, gdy tymczasem większość mężczyzn podobno wygląda wtedy raczej bezradnie i nawet nieco śmiesznie. Był w całkowitej harmonii z nocą – tą nocą, która jej wydawała się wiecznością, bez odpoczynku, okropnością...
Corrida de toros13 w Villandrano nie była oczywiście wielkim wydarzeniem i aficionados14 z Valladolid, Kordoby czy Sewilli wzruszyliby ramionami (chociaż, rzecz jasna, mimo to by przyszli, jeśliby nie było innej korridy). W każdym razie była tam prawie cała Villagarcía i co najmniej cztery inne miejscowości, które przykro opustoszały, gdy spektakl, jak zwykle, zaczął się o godzinie piątej po południu i, jak zwykle – punktualnie. Nikt bowiem – szlachcic, burmistrz czy ktokolwiek inny – nie mógł sobie pozwolić, żeby tłum czekał na coś, co padre García Morales określał jako „ich przeklęte, paskudne, krwawe niebo na ziemi”.
Poza tym, tak jak matadorzy byli zdecydowanie trzeciorzędni, pikadorzy – albo za młodzi, albo za starzy, a wejście przez furtkę cuadrilli – niezbyt zachęcające, tak przynajmniej byki – jak należy: silne, czarne bestie, hodowane, by zabić lub zostać zabitymi, wypróbowane pod względem waleczności na ranczach.
Panie w oknach, spoglądające na plac, odnotowały z ciekawością, że było tam sporo służących z zamku oraz siedzący osobno chłopiec lat nie mniej niż osiem, a nie więcej niż dziesięć, o włosach blond i niebieskich oczach. „Tak to był on, bez wątpienia. Moja droga, nie słyszałaś? Wszyscy wiedzą...”
Oczy się zmrużyły, języki rozwiązały, wachlarze poszły w ruch – istne widowisko w widowisku.
Gruba Luisa poderwała się ze snu: potrząsała nią La Rubia.
– Co się dzieje? – jęknęła Luisa. – Czy nie można się wyspać? Czy ktoś się rozchorował? Co się stało?
– Czekaj, zaraz ci powiem, czekaj no – głos La Rubii drżał z podniecenia. – Trzeci byk...
– Daj mi spokój ze swoją korridą. – Luisa ziewnęła od ucha do ucha. – Cieszę się, że nie poszłam i nie chcę nawet o tym słyszeć. Lepiej idź do łóżka. Niepotrzebnie mnie obudziłaś.
– Wiem, że nie jesteś aficionada. – Oczy La Rubii zaiskrzyły. – Nie zamierzam ci opowiadać o walce. Nie zrozumiałabyś. Ale posłuchaj, co się stało...
– No co się stało? Ktoś się w tobie zakochał?
– Możliwe, ale na co by mu się zdało ze starą Inez ciągle u mego boku?...
– Gdyby jej nie było, łypałabyś oczami za każdym noszącym wąsy. Szkoda, że mnie obudziłaś.
– To nie moja wina, że jestem ładna, miła Luiso. Nie możemy mieć wszystkie nosów jak flamandzka pyza, a policzków i biustu podobnych...
Luisa usiadła.
– Słuchaj no ty...
– Wreszcie cię dobudziłam? To ty słuchaj: ten trzeci byk był wściekły, rozpłatał matadora Porreno. Ten nigdy nie był zbyt dobry. A potem popędził ku trybunom i przeskoczył je. Co to się działo, wszyscy rozbiegli się na wszystkie strony...
– Mówiłam ci, że nie chcę słyszeć o tej głupiej walce...
– ...to znaczy, biegał każdy oprócz syna pana; ten nie biegał.
Grubaska wpatrywała się w nią:
– Boże! Czy coś mu się stało?
– Po prostu pozostał tam, gdzie był – ciągnęła La Rubia – i wyciągnął ten mieczyk, który pan mu dał w zeszłym tygodniu.
– Ten malutki przedmiot przeciw temu bykowi?
– Tak, a to był prawdziwy zabójca. I już tam był, podciągając się, żeby przenieść przez ogrodzenie również zadnie nogi. A nasz człowieczek po prostu wyskoczył i ugodził go w kark, i to akurat we właściwe miejsce.
– Santa Madre! Zabił go?
– I kto się teraz tak podnieca? – La Rubia wyszczerzyła się jak łobuziak. – Nie,