Rozniecić ogień. Louis de Wohl

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Rozniecić ogień - Louis de Wohl страница 13

Rozniecić ogień - Louis de  Wohl

Скачать книгу

żadna możliwość jego przecięcia.

      Próbowali wszystkiego, co im przychodziło do głowy, lecz nic nie skutkowało. Modlili się w obawie, że co najmniej jedną jego rękę trzeba będzie amputować. Po dwóch dniach potwornych cierpień Franciszka, zanurzony w jego ciele postronek nieoczekiwanie pękł.

      Simon Rodríguez napisał: „...dzięki wyjątkowej łasce Bożej, w sposób absolutnie wykraczający poza moje zdolności pojmowania, Franciszek całkowicie ozdrowiał”.

      Rok później, podczas następnego święta Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, małe bractwo w tej samej kaplicy odnowiło śluby. Przysięgę złożyło trzech nowych członków, Francuzi Claude Le Jay, Paschale Broët i Jean Codure. Jednego członka brakowało. Don Iñigo wyjechał do Hiszpanii, w odwiedziny nie tylko do własnych bliskich, lecz także do rodzin swoich hiszpańskich braci: Layneza, Bobadilli, Salmeróna i Xaviera, którym zamierzał opowiedzieć o nowym życiuich synów, braci, bratanków i siostrzeńców.

      Trzy miesiące później pozostali również wyjechali z miasta.

      Ich celem została Wenecja, gdzie mieli nadzieję ponownie zobaczyć duchowego ojca i wraz z nim wyruszyć do Ziemi Świętej.

      Wszyscy zdążyli już pozbyć się rzeczy osobistych. Każdemu wystarczał różaniec, skórzany chlebak z Biblią, brewiarzem i osobistymi dokumentami. Zabrali też ze sobą dyplomy magisterskie.

      Ubrani byli jak zwykle, w czarne sutanny, i nosili kapelusze z szerokimi rondami, zgodnie z obyczajem paryskich studentów. Pełni dobrych chęci znajomi z kolegium usiłowali powstrzymać ich przed popełnieniem brawurowego głupstwa. Przekonywali, że jeśli ktoś chce poświęcić się pracy Bogu, może to uczynić na miejscu, w Paryżu. Po co ktoś całkowicie bezbronny miałby wchodzić do jaskini lwów? Przewidywali, że z pewnością zostaną zatrzymani przez francuskie wojsko, armię hiszpańską, policję lub tajne służby Franciszka I albo Karo­la V, ewentualnie książąt, hrabiów, bądź miast. Nie minie tydzień, góra dwa, a wszyscy będą martwi, mówiono.

      Członkowie bractwa uprzejmie słuchali tych ostrzeżeń, lecz traktowali je z całkowitą obojętnością.

      W dniu wyjazdu przybył specjalny posłaniec, pytając o don Francisca de Jassu y Xaviera, który właśnie z niezwykłą pieczołowitością czyścił buty.

      – Trzeba utrzymywać służących w dobrej kondycji, jeżeli mają odpowiednio wykonywać obowiązki – wyjaśnił z powagą Franciszek, poczuwszy na sobie badawcze spojrzenie nieco zaskoczonego kuriera. Posłaniec wręczył mu list, napisany na grubym pergaminie i zabezpieczony pieczęcią, wielkości dłoni dziecka. Wysłannik skłonił się nisko, z szacunkiem należnym szlachcicowi, a Franciszek odwzajemnił ukłon. Kiedy nieznajomy odszedł, adresat złamał pieczęć i przeczytał:

      „My, Cesarz... niniejszym pismem wszem wobec ogłaszamy i obwieszczamy, że don Francisco de Jassu y Xavier został szlachcicem, hidalgiem i grandem prastarego rodu. Jako takiemu ofiarowuję jemu oraz jego synom i spadkobiercom w prostej linii prawo korzystania i cieszenia się wszelkimi prerogatywami, zwolnieniami, zaszczytami, urzędami, wolnościami, przywilejami, własnościami ziemskimi oraz prawami do pojedynkowania się, przynależnymi grandom, hidalgom i szlachcicom w naszym Królestwie Nawarry i wszędzie indziej”.

      Słynny dokument wreszcie dotarł do adresata. Franciszek uśmiechnął się szeroko i wyczyścił drugi but.

      Na jego twarzy nadal widniał uśmiech, kiedy przyłączył się do towarzyszy.

      – Mam jeszcze jeden przedmiot do zabrania – oznajmił. – Powinienem go zostawić czy spakować?

      Laynez zerknął na pergamin.

      – Lepiej weź ze sobą – zasugerował pogodnie. – Może się przydać, kiedy napotkamy hiszpańskie wojsko.

      Franciszek pokiwał głową. Nie pomyślał o takiej ewentualności. Na szczęście Laynez jak zwykle wykazał się zdrowym rozsądkiem.

      – We wszystkim można się dopatrzyć dobrych stron – podsumował z zadowoleniem.

      Po trzech dniach marszu z Meaux napotkali dwóch studentów. Jednym z nich był Carlos, brat Simona Rodrígueza; drugi również pochodził z Portugalii. Obaj nie kryli przerażenia szaleństwem wędrowców.

      – Dokoła wre wojna, kochani wariaci – ostrzegli. – Nie macie broni ani pieniędzy. Bądźcie rozsądni, wróćcie z nami.

      – To wy lepiej chodźcie z nami – zaproponował Simon Rodríguez.

      – Wielkie dzięki – odparł jego brat i podniósł ręce. – Nie mam ochoty głodować.

      – Przegryź rzodkiewkę – zachęcił Simon i wyciągnął ku niemu cały pęk, godzinę wcześniej otrzymany od chłopki, niemal tak grubej jak jej własna krowa.

      Pełni dobrych intencji studenci odeszli, z rezygnacją kręcąc głowami.

      Kilka dni później na ich drodze stanęło wojsko fran­cu­­s­­kie i zabawa zaczęła się na poważnie.

      Żołdacy zaczepili Franciszka, najwyższego z wędrowców, którego uznali za przywódcę grupy. Nagabywany doskonale zdawał sobie sprawę ze swojego silnego akcentu baskijskiego, więc tylko uśmiechał się szeroko i milczał jak zaklęty.

      Niski Jean Codure pospieszył mu z pomocą.

      – Czym możemy ci służyć, mon sergent? – spytał.

      – Kim jesteście?

      – Studentami z Paryża.

      – Skąd przybywacie?

      – Z Paryża.

      – Ale z jakiego kraju?

      Jean Codure zrobił głęboko urażoną minę.

      – Nie wiesz, panie, że Paryż leży we Francji?

      Oficer obserwował go spode łba.

      – Lepiej nie pyskuj, cwaniaku – wycedził. – A twoi kompani? Czy również są dobrymi Francuzami?

      Jean Codure wyglądał niesłychanie oficjalnie.

      – Wszyscy jesteśmy z Paryża – zapewnił rozmówcę z patosem.

      Żołnierze pozwolili im kontynuować marszrutę.

      Nieopodal Metz po raz pierwszy napotkali strumienie uchodźców, a za nimi hiszpańskie wojsko. Franciszek machnął swoim certyfikatem przed nosami zdumionych żołnierzy i przemówił do nich płynną hiszpańszczyzną.

      W obu wypadkach cudem uniknęli śmierci. Gdyby żołdacy odkryli, że wśród podróżników znajdują się osoby dwóch narodowości, z pewnością rozprawiliby się z nimi na miejscu. Drzewa i sznury widziało się na każdym kroku. Nie przejmowali się taką

Скачать книгу