Rozniecić ogień. Louis de Wohl
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Rozniecić ogień - Louis de Wohl страница 11
Zaledwie trzydzieści dni! Jak to możliwe, żeby w tak krótkim czasie ukształtować człowieka? Promieniujący zapał, wola działania, energia, która z nich teraz biła – czy nie osłabnie w zetknięciu z przeciwnościami losu? Mężczyzna, wywodzący się z wojskowej rodziny...
Nagle zamarł. Coś się nie zgadzało. Mylił się! Dobry Boże! Aby poznać odpowiedź, wystarczyło pomyśleć o tym, czy don Iñigo mógł zastanowić się nad tym samym problemem, który od kilku minut męczył Franciszka. Te przemyślenia nie były grosza warte. Franciszek po prostu nie chciał przyjąć do wiadomości, że jeszcze nie jest gotowy do sprawdzianu. Młody Salmerón, kochany, prosty Favre zdali egzamin, a wspaniały, mężny, szlachetny, cudowny, pompatyczny, dumny, próżny, nierozsądny Franciszek – nie.
Cokolwiek to było, zapewne potrzebował tego bardziej niż ktokolwiek inny...
Miguel Landivar poszedł do domu. Raz i drugi, kiedy mijał winiarnię, przystawał na moment i bawił się kilkoma monetami w kieszeni. Za każdym razem odwracał się jednak i ruszał dalej. Gdy dotarł do mieszkania – nieopodal szpitala świętego Jakuba – rzucił się na łóżko. Nie spał. Patrzył na zapuszczony, szary sufit. Po chwili zaczął cicho nucić smutną, krótką piosenkę, monotonną niczym skrzypienie koła. Wstał, sięgnął do chlebaka, pogrzebał w nim i znalazł to, czego szukał. Był to nóż o dziesięciocentymetrowym ostrzu. Wyrwał z głowy pojedynczy włos i wypróbował na nim ostrze. Nóż był ostry. Miguel uśmiechnął się i odłożył go na miejsce. Potem rozebrał się i położył do łóżka.
Tamtej nocy Franciszek fatalnie spał. Kiedy przyszła mu do głowy myśl, że nie jest godzien wstąpić do bractwa, nie potrafił skupić się na niczym innym. W czasie snu nękały go koszmary, przebudził się przed biciem dzwonu i cały czas toczył batalię ze swoim problemem.
Blady i wyczerpany, postanowił iść do don Iñiga i zdać się na jego decyzję, nim nadejdzie pora spotkania.
Mógł spytać go w nocy – nadal spali w tym samym pokoju, wraz z Favrem i de Peñą – lecz nie pozwalała mu na to etykieta. Pewnych decyzji nie należało podejmować w łóżku. Poza tym don Iñigo nie czuł się najlepiej. Raz czy dwa w nocy Franciszek słyszał jego głębokie westchnienia. Albo był pogrążony w medytacjach, albo też, co mu się niekiedy przytrafiało, cierpiał z powodu ostrego bólu w boku, który lekarze bezskutecznie usiłowali zdiagnozować.
Nagle don Iñigo wstał i cicho opuścił pokój. Każdego ranka, przed dzwonem i na długo przed Mszą Świętą, miał zwyczaj spędzać pół godziny w kolegialnej kaplicy.
Franciszek wstał i podążył za nim.
W mroku korytarza nagle wpadł na jakiegoś człowieka i od razu się zorientował, że z pewnością nie jest to don Iñigo, który wówczas musiał się znajdować w odległości kilkunastu kroków od niego. Nieznajomy zaklął dosadnie. Franciszek instynktownie wyciągnął rękę, aby chwycić obcego za ramię. Metalowy przedmiot brzęknął na podłodze.
– Kim jesteś? – warknął Franciszek, ściskając napastnika za gardło. – Czego chcesz?
– Matko Przenajświętsza – wykrztusił obcy. – To ty, panie...
– Miguel! Postradałeś rozum?
Obaj usłyszeli cichy odgłos kroków i dostrzegli migotanie płomyka. Don Iñigo odwrócił się i zapalił ogarek świecy.
Jego ciemnym oczom ukazała się następująca scena: Franciszek trzymał sługę w niedźwiedzim uścisku, Landivar stał nieruchomo z miną pełną rozpaczy, a na podłodze leżał długi, ostry nóż.
– Nie ty, panie – sapnął Miguel. – On... Bałamutnik.
– Puść go – zabrzmiał cichy głos don Iñiga.
– Ależ...
– Wypuść go.
Franciszek spełnił polecenie. Zdawało się, że Landivar utracił całą siłę. Opuścił głowę, rozluźnił ręce i lekko kołysał całym ciałem. Wyglądał jak uosobienie bezradności.
– Wybaczam ci – oznajmił don Iñigo łagodnie. – Odejdź w pokoju.
Landivar padł na kolana i mamrotał coś niezrozumiale.
– Nie mów do mnie – zaprotestował don Iñigo. – Mów do Boga. Chodź ze mną, Franciszku.
Obaj modlili się w kaplicy. Kiedy powrócili do pokoju, nie zastali już Landivara.
Zadzwonił dzwonek, Favre i de Peña się obudzili.
Dopiero kiedy Laynez, Rodríguez, Bobadilla i Salmerón stanęli u drzwi, Franciszek nagle przypomniał sobie, że nie zadał don Iñigowi zasadniczego pytania.
Dzwony wszystkich paryskich kościołów zagrały radosną melodię, kiedy grupka mężczyzn wspinała się po zboczu Montmartre. Ukoronowaniem wzgórza było benedyktyńskie opactwo pod wezwaniem świętego Piotra, otoczone ogrodami i drzewami.
Niewiele wznosiło się tam domów. Łopaty kilku wiatraków spoczywały nieruchomo; kształtem przypominały o bliskim związku, łączącym krzyż i chleb.
Siedmiu mężczyzn nie podążyło ku rozległemu opactwu. Zniknęli w bocznej kaplicy pod wezwaniem świętego Dionizego, męczennika i patrona Francji.
W ich gronie znajdował się ksiądz: nieco ponad trzy miesiące temu Pierre Favre otrzymał święcenia kapłańskie.
Na spotkanie z nimi wyszła kościelna benedyktynek, matka Perrette Rouillard, która wręczyła ojcu Favre’owi klucze do krypty, aby mogli zejść do podziemia.
Salmerón, najmłodszy w grupie, miał zaledwie osiemnaście lat i pełnił rolę akolity.
Zaledwie długość Mszy Świętej dzieliła ich od złożenia ślubów, które nieodwracalnie zwiążą ich ze służbą Bogu i ich sąsiadowi, z ubóstwem, czystością i pielgrzymką do Jerozolimy, gdzie rozważą i postanowią głosem większości, czy zostaną tam i przez resztę życia będą mówili o Chrystusie mahometanom, czy też wrócą do Europy.
Przez wiele tygodni rozmawiali o ślubowaniu. Nic nie pozostawili ślepemu trafowi. Tylko sprawy polityczne mogły powstrzymać ich przed dotarciem do Ziemi Świętej, nawet przed wyruszeniem w podróż. W takim wypadku mieli przez rok czekać w Wenecji. Jeśli w tym czasie nie znalazłby się ani jeden statek, który mógłby ich przetransportować, mieli dotrzeć do Rzymu i powierzyć się papieżowi. Dokądkolwiek by ich skierował, pojechaliby „głosząc dobrą nowinę wszędzie tam, gdzie uzna za stosowne, czy to na ziemi Turków, czy to w kraju innych tyranów, wrogich chrześcijaństwu”, jak to ujął Iñigo.
Po wiekach krucjat Jerozolima nadal odgrywała wielką rolę w umysłach chrześcijan. Chrześcijanie ją zdobyli i ponownie utracili,