Winnetou. Karol May

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Winnetou - Karol May страница 47

Winnetou - Karol May

Скачать книгу

ciemny pas biegnący przez trawę tuż przed nami. Był to trop jeźdźca. Zsiedliśmy z koni, aby dokładnie zbadać odciski kopyt. Zgodziliśmy się na to, że ślad Santera pochodzi mniej więcej sprzed dwu godzin. Ruszylibyśmy za nim natychmiast, lecz musieliśmy zaczekać na Apaczów, co trwało niestety trzy kwadranse.

      Do wieczora brakowało zaledwie dwóch godzin. Po zapadnięciu nocy będziemy musieli przerwać pogoń aż do następnego dnia – nie moglibyśmy jechać, nie widząc śladów.

      Należało natomiast przypuszczać, że Santer skorzysta z wieczora i nocy, aby się jak najbardziej oddalić. Czekała nas więc nazajutrz ostra jazda, tym cięższa, że utrudniona odczytywaniem śladów, gdy tymczasem ścigany miał zupełną swobodę ruchów.

      Wzgórza, nazwane przez Winnetou i jego ojca Górą Nuggetów, zniknęły wkrótce za nami, ustępując miejsca płaskiej prerii, pokrytej krzewami, a potem trawą.

      O zmierzchu zsiedliśmy z koni i ruszyliśmy za tropem piechotą, ponieważ w ten sposób widzieliśmy go dokładniej. Tak szliśmy dopóty, dopóki nie straciliśmy go zupełnie z oczu. Zatrzymaliśmy się na szczęście w miejscu, gdzie było trochę zieleni. Konie puściliśmy na paszę i otuliwszy się kocami, ułożyliśmy się do snu.

      Noc była bardzo chłodna. Zauważyłem, że towarzysze budzili się z tego powodu kilkakrotnie. Ja i bez zimna nie mógłbym zasnąć. Gwałtowna śmierć Inczu-czuny i jego córki spędzała mi sen z powiek, a ilekroć zamknąłem oczy, widziałem oboje leżących w kałuży krwi i słyszałem ostatnie słowa Nszo-czi. Wyrzucałem sobie, że nie okazywałem jej więcej serdeczności i że w owej rozmowie z jej ojcem nie wyraziłem się inaczej. Wydawało mi się, jak gdybym wpędził ją tym w objęcia śmierci.

      Nad ranem zrobiło się jeszcze zimniej. Wstałem i zacząłem chodzić, aby się rozgrzać.

      Z powodu zimna pobudzili się wszyscy przed świtem. Skoro tylko można było rozpoznać ślady, pojechaliśmy dalej. Konie dobrze wypoczęły, a że w nocy trochę przeziębły, więc rwały dzielnie naprzód, ponieważ bieg je rozgrzewał.

      Około dwunastej trop, wiodący dotychczas w kierunku wschodnim, skręcił trochę ku południowi. Ujrzawszy to, Sam Hawkens przybrał frasobliwą minę. Gdy go zapytałem o przyczynę, rzekł:

      – Jeśli jest tak, jak przypuszczam, to trud nasz będzie daremny. To lis. Jedzie prawdopodobnie do Kiowów.

      – Tego chyba nie zrobi!

      – Czemu? Czy powinien może z miłości dla was stanąć na środku prerii i dać się złapać za kołnierz? Co myślicie! On dokłada wszelkich starań, aby się ocalić. Miał oczy otwarte i widział, że nasze konie są lepsze od jego. Wpadł więc na dobry pomysł schronienia się u Kiowów.

      – A czy go przyjmą przyjaźnie?

      – Nie wątpię o tym ani przez chwilę. Wystarczy, by powiedział, że zastrzelił Inczu-czunę i Nszo-czi, a powitają go radośnie. Starajmy się usilnie dopędzić go jeszcze przed wieczorem.

      Po południu jechaliśmy znowu przez zieloną prerię, potem natknęliśmy się nawet na zarośla. Ścisłe badanie śladów pouczyło nas, że ścigany był tu zaledwie przed półgodziną. Widnokrąg rozpościerający się przed nami przybierał ciemną barwę.

      – To las – objaśnił Sam. – Przypuszczam, że dojeżdżamy do jakiegoś dopływu północnego ramienia rzeki Red River. Wolałbym prerię.

      Tak, to byłoby dla nas korzystniejsze, bo na sawannach widziało się wszystko przed sobą, a w lesie łatwo było wpaść na jakąś zasadzkę. Sam miał słuszność. Przybyliśmy niebawem nad małą rzeczkę, w której jednak nie było płynącej wody, tylko tu i ówdzie kałuże w zagłębieniach. Na brzegach rosły krzaki i drzewa. Nie był to właściwy las, tylko większe lub mniejsze grupy drzew w rozmaitych odstępach od obu brzegów.

      Przed samym wieczorem znaleźliśmy się już tak blisko ściganego, że mógł nam się ukazać w każdej chwili. To zwiększyło naszą gorliwość. Ja pędziłem sam na przodzie.

      Nagle zobaczyłem, że trop skręca w dół do wyschłego łożyska. Zatrzymałem się na chwilę, aby zawiadomić o tym jadących za mną towarzyszy – i to było dla nas prawdziwe szczęście. Czekając na nich przez kilka chwil, rzuciłem okiem wzdłuż łożyska i odkryłem coś, co zmusiło mnie do jak najszybszego cofnięcia się w zarośla. O pięćset kroków, ale na przeciwległym brzegu, ujrzałem las. Pod tym lasem Indianie przepędzali konie. Dostrzegłem pale wbite w ziemię i powiązane rzemieniami, na których wisiało mięso. Gdybym się wysunął jeszcze choć na długość konia, Indianie by mnie zobaczyli. Pokazałem naszym ludziom rozgrywającą się przed nami scenę.

      – Kiowowie! – rzekł jeden z Apaczów.

      – Tak, Kiowowie – potwierdził Sam. – Diabeł widocznie bardzo lubi tego Santera, skoro jeszcze w ostatniej chwili użycza mu pomocy. Ale wyciągnąłem już po niego swoje dziesięć palców i mimo wszystko nie ujdzie nam!

      – To niewielki oddział Kiowów – zauważyłem.

      – Hm! Widzimy tylko tych, którzy są po tej stronie lasu, ale niewątpliwie są i inni po tamtej stronie. Byli na polowaniu i przyrządzają sobie mięso.

      – Co zrobimy, Samie? Czy zawrócimy i cofniemy się?

      – Ani mi się śni! Tu zostaniemy.

      – Ale to niebezpieczne! Przecież może tu nadejść któryś z czerwonoskórych!

      – Nawet mu przez myśl nie przejdzie. Po pierwsze, są na drugim brzegu, a po wtóre, ściemni się zaraz, a o tej porze nie oddalają się od obozu.

      Sam Hawkes był dzisiaj inny niż zwykle. Śmierć „pięknej, miłej, dobrej czerwonej miss” tak go oburzyła, że pragnął zemsty, a ponieważ Stone i Parker go popierali, nie mogłem nic na to poradzić. Spętaliśmy konie i usiedliśmy, aby zaczekać do wieczora.

      Kiowowie zachowywali się tak, jakby im nic nie groziło.

      – Wszak widzicie, jak dalece niczego nie przeczuwają – rzekł Sam. – Nie trapi ich żadne podejrzenie.

      – Pshaw! Mógłbym wam dowieść czegoś wręcz przeciwnego. Ja mam przeczucie, że Kiowowie udają, aby nas zwabić.

      – Skoro się ściemni, zakradnę się tam i przypatrzę się całej historii. Potem zdecydujemy, co robić. Muszę dostać w ręce tego Santera!

      Słońce zaszło już i zapadł zmrok. U Kiowów zapalono kilka ognisk, których płomienie buchały wysoko. Ostrożni czerwonoskórzy nigdy tak nie postępują, więc utwierdziłem się w przekonaniu, że postanowili nas zwabić. Swoim zachowaniem starali się nas upewnić, że nic nie wiedzą o naszej obecności, a tym samym skłonić nas do ataku.

      Gdy tak rozmyślałem, wydało mi się, że słyszę za sobą szelest. Nie mógł go wywołać nikt z nas, gdyż za mną nie było nikogo. Zacząłem nadsłuchiwać. Szmer się powtórzył. Usłyszałem go wyraźnie i rozpoznałem. Było to tak, jakby ktoś rozsuwał cicho gałązki, na których wisiały zeschłe liście, lub wyciągał źdźbła z wiązki słomy.

Скачать книгу