Winnetou. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Winnetou - Karol May страница 48
Siedział tam Indianin, który starał się teraz wydostać z krzewu. Dokonywał też tego naprawdę po mistrzowsku, gdyż zamiast jednego głośnego szelestu następowały po sobie w minutowych odstępach ciche trzaski. Dosłyszałem je tylko dlatego, że leżałem bardzo blisko; gdyby nie to, sztuczka by mu się udała.
Podsunąłem się ku niemu tak, że znalazłem się za jego plecami. Indianin, wydobywając się coraz bardziej, uwolnił już barki, szyję, głowę i miał jeszcze wyciągnąć rękę. Wtem ja, podniósłszy się na kolanach, pochwyciłem go lewą ręką za szyję i uderzyłem prawą pięścią w głowę trzy razy tak, że padł bez ruchu.
– Co to było? – zapytał Sam. – Czyście nic nie słyszeli?
– Tupnął koń Old Shatterhanda – odrzekł Dick.
– Jego nie ma. Gdzie może być? Nie palnie chyba jakiego głupstwa!
– Mylicie się, kochany Samie! Wam się zdaje, że mnie nie ma, a tymczasem ja jestem. A oprócz mnie jest tu jeszcze ktoś inny – wskazałem ręką krzak ożyn.
Sam wstał i poszedł za moją wskazówką.
– Halo! – rzekł. – Tu leży Indianin! Skąd się wziął? Do wszystkich diabłów! – wykrzyknął, bo nagle pojął całą sytuację. – Siedział w krzaku i słyszał wszystko, co mówiliśmy do siebie! Co za nieszczęście wynikłoby z tego dla nas, gdyby mu się udało ujść niepostrzeżenie! Dobrze, że go mamy w ręku! Teraz będzie się musiał wyspowiadać i przyznać do wszystkiego.
– Nie zdradzi niczego, nic z niego nie wydobędziemy.
– Możliwe. Nie potrzebujemy też zbytnio się trudzić. Wiemy bez niego, o co idzie, a czego jeszcze nie wiemy dotychczas, o tym dowiemy się wkrótce, gdyż udam się teraz na tamtą stronę, a wy tu zostaniecie.
Wygłosił te słowa tonem tak stanowczym i rozkazującym, że czułem się zmuszony mu odpowiedzieć:
– Jesteście dziś jakby przemienieni, Samie! Nie sądzicie chyba, że wolno wam mi rozkazywać?
– Tak będzie, jak powiedziałem. Ja teraz pójdę, a wy tu zostaniecie! – powtórzył z uporem.
Poszedł istotnie. Apacze zaczęli szemrać, a Stone rzekł z niechęcią:
– On dzisiaj rzeczywiście jest zupełnie inny niż zawsze.
– Dajcie mu spokój! – odpowiedziałem. – To dzielny człowiek! Nie będę mu, co prawda, posłuszny i pójdę także do Kiowów. W rozdrażnieniu, w jakim się teraz znajduje, może się porwać na coś, czego by nie zrobił kiedy indziej. Zostańcie tu, dopóki nie wrócę, i nie odchodźcie, choćbyście nawet słyszeli strzały. Tylko gdybyście usłyszeli mój głos, pospieszcie mi z pomocą.
Zostawiłem rusznicę tak samo jak Sam swoją Liddy i oddaliłem się. Spostrzegłem, że Hawkens wprost od nas poszedł przez łożysko rzeki. Postanowiłem postąpić inaczej. Kiowowie wiedzieli, że należało nas szukać w górze rzeki, i tam też zwrócili swoją uwagę. Hawkens postąpił błędnie, zbliżając się do nich właśnie z tamtej strony. Postanowiłem podejść ich od strony przeciwnej.
Kiowowie siedzieli pod drzewami w grupach i trzymali w rękach strzelby gotowe do strzału. Biada nam, gdybyśmy wpadli w tę pułapkę, zresztą zastawioną tak widocznie i głupio, że mogli w nią wpaść tylko zupełnie niedoświadczeni ludzie!
Chętnie podsłuchałbym jedną z tych grup, o ile możności tę, przy której znajdował się dowódca. Zacząłem pełzać od drzewa do drzewa.
Po jakimś czasie zobaczyłem Santera wśród czterech Indian. Ponieważ paliło się osiem ognisk, każde drzewo rzucało po kilka cieni i półcieni, które chwiejąc się w różne strony, nadawały laskowi niesamowity wygląd.
Na moje szczęście czerwonoskórzy rozmawiali głośno, gdyż wcale nie zamierzali się kryć; chodziło im właśnie o to, żebyśmy ich nie tylko widzieli, lecz i słyszeli. Dostałem się do zacienionego miejsca i zatrzymałem się, może o dwieście kroków od Santera, który opowiadał o Górze Nuggetów i wzywał czerwonoskórych, ażeby się tam udali wraz z nim po skarby.
– …a potem podążymy ku Górze Nuggetów, aby uśmiercić Winnetou i poszukać złota! – usłyszałem.
– Nie może być tak, jak mój brat myśli. Winnetou musi pochować ojca i siostrę, w tym przeszkodzić mu nie wolno, bo Wielki Duch nie przebaczyłby nam tego. Napadniemy na niego dopiero po pogrzebie. On nie pojedzie już teraz do miast bladych twarzy, lecz powróci do domu. Potem urządzimy zasadzkę albo zwabimy go tak jak Old Shatterhanda, który tu na pewno przybędzie. Czekam tylko na powrót zwiadowcy ukrytego po drugiej stronie. Straże, wystawione daleko, także nie doniosły mi jeszcze o niczym.
Ostatnie słowa mówcy przestraszyły mnie bardzo. Przed laskiem były straże! Co będzie, jeśli Sam Hawkens ich nie spostrzeże? Ledwo to pomyślałem, usłyszałem kilka krótkich okrzyków. Indianie zaczęli nasłuchiwać.
Wtem zbliżyła się od lasku grupa czerwonoskórych, wlokących ze sobą białego. Jeńcem był mój nieostrożny Sam! Postanowiłem natychmiast, że nie zostawię go w niewoli, choćbym miał to przypłacić życiem.
Powstało małe zamieszanie, z którego czym prędzej skorzystałem. Wziąłem do rąk oba rewolwery i rzuciłem się w sam środek Indian.
– Old Shatterhand! – krzyknął Santer i rzucił się do ucieczki.
Posłałem za nim dwie kule, które go jednak nie dosięgły, resztę strzałów dałem do Indian, którzy też się cofnęli.
– Precz stąd! A wy trzymajcie się mnie! – zawołałem do Sama.
Zdawało się, że czerwonoskórzy z przerażenia stracili zdolność do ruchu. Stali jak skamieniali, chociaż do nich strzelałem, umyślnie zresztą w taki sposób, aby ich nie zabić. Chwyciłem Sama za rękę i pociągnąłem go z sobą przez lasek na dół w łożysko rzeki. Wszystko to odbyło się tak prędko, że od mego ataku upłynęła zaledwie minuta.
– Chodźcie za mną! – powiedziałem do Sama, puszczając jego rękę i zwracając się w prawo w dół rzeki, bo należało przede wszystkim odejść od owego lasku na odległość strzału.
Teraz dopiero zaskoczeni czerwonoskórzy przyszli do siebie. Zawyli za nami tak, że zagłuszyli odgłos kroków Sama. Huknęły strzały i nastąpił piekielny hałas.
Kiedy mi się wydało, że odbiegłem już dość daleko, zatrzymałem się na chwilę.
– Samie! – zawołałem stłumionym głosem.
Odpowiedzi nie było.
– Samie, czy mnie słyszycie? – spytałem głośniej.
Nie odpowiedział i teraz. Gdzież on się podział? Szedł przecież za mną. Uciekaliśmy przez zeschły, popękany namuł