Winnetou. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Winnetou - Karol May страница 50
![Winnetou - Karol May Winnetou - Karol May](/cover_pre401992.jpg)
– Czy wpadłeś może na tę samą myśl, co ja, żeby zwabić Kiowów w takie miejsce, w którym by się nie mogli bronić.
– Tak, taki jest mój plan. Niedaleko znajduje się wąski, skalisty parów. Tam chcę zwabić nieprzyjaciół.
– Sądzisz, że to się uda?
– Skoro się znajdą w tym parowie, na którego ściany wspiąć się nie można, zaatakujemy ich z przodu i z tyłu. Będą musieli się poddać, jeżeli nie zechcą dać się bezbronnie wystrzelać. Uczynię to dla mojego brata i daruję im życie, wystarczy mi, że dostanę w ręce Santera.
– Dzięki ci! Serce Winnetou stoi otworem dla dobrej myśli. Może i w innej sprawie żywi on równie łagodne zamiary.
– O jaką sprawę chodzi Old Shatterhandowi?
– Chciałeś zaprzysiąc zemstę wszystkim białym, a ja prosiłem cię, żebyś tego nie czynił od razu, lecz zaczekał z decyzją, aż minie pogrzeb. Czy wolno mi wiedzieć, co teraz postanowiłeś?
Zapytany patrzył przez pewien czas na ziemię, a potem podniósł na mnie jasny wzrok, wskazał na szałas, w którym przed pochowaniem leżały zwłoki i odrzekł:
– Ubiegłą noc spędziłem tam przy umarłych i walczyłem ze sobą. Zemsta podsunęła mi wielką, śmiałą myśl. Chciałem sprowadzić wojowników wszystkich czerwonych plemion i wyruszyć z nimi przeciw bladym twarzom. Gdybyśmy nawet z tej walki wyszli zwycięsko, to jednak bladych twarzy jest tyle, że mogliby przeciwko nam wysyłać coraz to nowe hufce, gdy tymczasem my nie zdołalibyśmy naszych strat uzupełnić. Zwycięstwa wyniszczyłyby nas wolniej wprawdzie, ale tak samo pewnie jak klęski. Musiałem to sobie szczerze powiedzieć, kiedy siedziałem w nocy przy moich zmarłych. Postanowiłem więc zaniechać tego planu. Moja zemsta ograniczy się teraz tylko do tego, że pochwycę i ukarzę Santera. Kiowów puścimy wolno.
– Te słowa wprawiają mnie w dumę z powodu przyjaźni, która nas łączy; nigdy ci ich nie zapomnę. Jesteśmy mimo to obaj przekonani, że Kiowowie nadciągną. Idzie tylko o to, żeby się dowiedzieć, kiedy przybędą.
– Przybędą tu już dzisiaj – rzekł stanowczym tonem, jak gdyby szło o stwierdzenie faktu zupełnie dowiedzionego.
– Skąd możesz to wiedzieć na pewno?
– Wojownicy, z którymi mieliście do czynienia tam, nad wyschłą rzeką, chcieli was pociągnąć za sobą, nie mieli jednak czasu zaatakować, ponieważ postanowili przyjechać tutaj. Wysłali więc jednego lub kilku wojowników do swoich z rozkazem, żeby wyruszono przeciwko wam ze wsi. Tym posłańcom powierzyli także Sama Hawkensa. Po tych zarządzeniach zboczyli z poprzedniego kierunku i ruszyli ku Nugget-tsil. Chodziło o to, żebyście wy tej zmiany kierunku nie zauważyli, musiała się więc ona odbyć w miejscu, w którym nie zostają ślady. Miejsca takie są rzadkie, trzeba ich szukać, a to zabiera czas. Dlatego też Kiowowie nie mogli nadejść tu wczoraj, ale dziś przybędą na pewno.
– Wysłałem na najwyższe drzewo w okolicy wojownika, który zobaczy Kiowów, jak tylko się zbliżą, bo ma sokole oczy. Ujrzawszy ich, zejdzie natychmiast i doniesie mi o tym.
Przyprowadzono konie. Mój koń i Mary Hawkensa były też z nimi. Ruszyliśmy do parowu, który miał być pułapką. Każdy prowadził swego konia za cugle, gdyż droga była zbyt niewygodna, by można było ich dosiąść.
Winnetou szedł na czele. Sprowadził nas z polanki na północ, potem w las opadający dość stromo ku dołowi. Na dole znajdowała się otwarta łąka. Tam wsiedliśmy na konie i pojechaliśmy ku wznoszącej się jak wysoki, prostopadły mur, skalnej ścianie, którą przecinał wąski parów. Wskazując na ten parów, Winnetou powiedział:
– Oto pułapka, o której mówiłem. Teraz przez nią przejedziemy.
Słowo to określało bardzo dobrze wąskie przejście, którym teraz przejeżdżaliśmy. Ściany biegły z obu stron prawie prostopadle ku niebu i niepodobna było się na nie wdrapać. Gdyby Kiowowie okazali się tak głupi i wjechali tutaj po obsadzeniu przez nas obu wejść, bronić się tu byłoby z ich trony szaleństwem.
Droga nie wiodła prosto, lecz skręcała to w prawo, to w lewo i kwadrans upłynął, zanim stanęliśmy u wylotu parowu, gdzie zsiedliśmy z koni. Po chwili ujrzeliśmy Apacza, który wypatrywał z drzewa Kiowów.
– Przybyli – oznajmił. – Chciałem ich zliczyć, ale nie mogłem, bo nie jechali pojedynczo i byli jeszcze bardzo daleko.
– Czy zwrócili się ku dolinie? – spytał Winnetou.
– Nie. Zatrzymali się na prerii i rozłożyli pośród zarośli. Potem oddzielił się od nich jeden wojownik i poszedł piechotą ku dolinie.
– To zwiadowca. Mamy właśnie tyle czasu, żeby pułapkę otworzyć, a potem zamknąć. Mój brat Old Shatterhand weźmie ze sobą Stone’a, Parkera i dwunastu moich wojowników i obejdzie górę tu, po lewej stronie. Koło bardzo grubej i wysokiej brzozy, jaką tam ujrzy, wejdzie w las. Old Shatterhand będzie siedział w tym lesie, skąd po drugiej stronie prowadzi wejście do parowu. Spostrzeże nieprzyjacielskiego zwiadowcę, ale mu nie będzie przeszkadzał w śledzeniu. Potem zobaczy nadchodzących nieprzyjaciół i pozwoli im wejść do parowu. Jeżeli Old Shatterhand nie popełni jakiegoś błędu, to połów uda się nam z pewnością.
– Będę ostrożny, jak tylko można.
Słońce dokonało już prawie swej dziennej wędrówki i za godzinę należało się spodziewać zmierzchu. Udałem się więc w drogę z Dickiem, Willem i z moimi Apaczami.
W kwadrans potem spostrzegliśmy brzozę i weszliśmy w las. Stamtąd, usiadłszy pod drzewami, mogliśmy widzieć nadchodzących Kiowów. Nie mieliśmy powodu obawiać się, by nas spostrzegli, gdyż należało przypuszczać, że wejdą do parowu z drugiej strony.
Apacze milczeli, a Stone i Parker rozmawiali ze sobą po cichu. Byli pewni, że Kiowowie wpadną nam w ręce razem z Santerem, ja natomiast miałem pewne wątpliwości. Do zmroku brakowało najwyżej dwudziestu minut, a Kiowowie się nie zjawiali. U nas pod drzewami było już ciemno.
Szept Parkera i Stone’a ustał. Lekki wiatr poruszał szczytami drzew i wywoływał jednostajny szmer, który należałoby raczej nazwać nieustannym, głębokim oddechem lasu, od którego bardzo łatwo odróżnić każdy inny odgłos. Naraz wydało mi się, że coś pełza po miękkim, leśnym gruncie. Zacząłem nadsłuchiwać. Tak, coś się poruszało. Zwierzę czworonożne nie zbliżyłoby się do nas tak bardzo. A płaz? Również nie. Odwróciłem się szybko i położyłem, aby zobaczyć, co się dzieje u dołu, przy samej ziemi. Zrobiłem to jeszcze na czas i ujrzałem jakąś czarną postać, która leżała za mną, a teraz przemykała się między drzewami. Zerwałem się i pospieszyłem za nią. Zobaczyłem przed sobą jakby smugę cienia na jaśniejszym tle. Sięgnąłem ręką i chwyciłem kawałek jakiejś tkaniny.
– Precz! – odezwał się przestraszony głos i równocześnie tkanina