Święte krowy na kółkach. Jacek Fedorowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Święte krowy na kółkach - Jacek Fedorowicz страница 9
Po Październiku ’56 ulica nabrała koloru – był to szok i rewolucja – ale intensywność barw ciągle miała swoje granice. Przechodniów płci obojga, którzy dbali o swój wygląd, wyróżniał nie tyle kolor, ile fakt, że nikt z nich nie miał na sobie niczego kupionego w tak zwanym normalnym sklepie. Handel PRL-u specjalizował się w asortymencie – nazwijmy to – odwrotnym. Panowie na przykład chcieli dżinsy – PRL oferował spodnie w kant. Panowie chcieli koszule dopasowane – PRL oferował jedną szerokość, taką na posła Kalisza. Paniom oferowano berety, podczas gdy one marzyły o „dżokejkach”, a gdy chciały bluzki pod szyję, wszędzie były tylko z dekoltem. Efekt był taki, że w ostatnich trzech dziesięcioleciach istnienia PRL-u warszawska ulica kupowała tylko „na ciuchach” obok Dworca Wschodniego, a potem w Rembertowie, w komisach, lub kombinowała, szyjąc kiecki z zasłon okiennych, spódnice z chust, krawaty z zapasek, spodnie z płótna żaglowego, a wszystko inne z materiałów kupowanych w sklepach o niepozornej nazwie „Resztki”. To był prawdziwy raj dla pań, końcówki różnych ciekawych materialików, których państwowa produkcja nie zdołała zepsuć, wykonując z nich coś niechcianego.
Jak jest dzisiaj – widać gołym okiem. Wszystko wolno i nawet najjaskrawsze kolory, nawet fluorescencyjne kurtki nie są w stanie wyróżnić swych właścicieli z tłumu, zwłaszcza na tle podświetlonych reklam, migających wystaw i telebimów. A i tak są tacy, którzy uważają, że przyjeżdżających do Warszawy uderza brak koloru. Odpowiedzmy im, że to wynik dobrego gustu warszawiaków i przedkładania szlachetnej wąskiej gamy nad krzykliwy bezład barw. Po prostu warszawiacy nie chcą wyglądać jak nowo odmalowane warszawskie blokowiska.
ROZWAŻANIA SPORTOWE
Refleksje ogólnosportowe
W Polsce to jest tak, że od sportowców wszyscy bezwzględnie wymagają wszystkiego tego, czego za żadne skarby nie wymagaliby od siebie. Może to zresztą cecha nie tylko polska, ale ogólnokibicowska, nie wiem, z całą pewnością jednak w naszym niespecjalnie usportowionym kraju żaden sportowiec, który nie zdobył najwyższego lauru, który nagle z kimś przegrał, czegoś nie doskoczył, gdzieś w porę nie dobiegł, kopnął i nie trafił, nie może liczyć na pobłażanie kibiców i prasy. Zawsze ktoś powie lub napisze, że zawiódł, zlekceważył, nie dał z siebie wszystkiego. Szczególnie ta ostatnia fraza pojawia się regularnie przy prawie każdej okazji i zdumiewa tą pewnością siebie, nie do końca przecież uprawnioną, no bo niby skąd wygłaszający taką opinię wie, że sportowiec wszystkiego z siebie nie dał? Bo nie umarł na mecie? Na to – na szczęście – organizm sportowca jest za cwany i zanim umrze, to zasłabnie, zerwaniem ścięgna się obroni, czy po prostu zwiędnie ze zmęczenia. Sportowcy, szczególnie polscy, powinni chodzić na jakieś kursy aktorskie, żeby w razie zbliżającej się porażki umieli odegrać dawanie z siebie wszystkiego.
Bezwzględność wobec przegrywającego idzie u nas oczywiście w parze z powszechną niechęcią do jakiegokolwiek wysiłku, w tym fizycznego, a także z niechęcią do systematycznej pracy, w tym nawet i cudzej. W Polsce nie lubi się kujonów, uwielbia się za to tych, co to nic nie ćwiczą, a umieją sami z siebie. Tylko talent z Bożej łaski godzien jest u nas uznania. A jak ktoś trenował, uczył się czegoś, ćwiczył, to Polakom nie zaimponuje, bo jak ćwiczył, to nic dziwnego, że wyćwiczył. Gdyby nie ćwiczył! Aaaaa… to co innego.
Tak się składa, że dwójka czołowych polskich olimpijczyków, kilkakrotnych laureatów corocznego Plebiscytu na Najlepszego Sportowca Polski, Otylia Jędrzejczak i Robert Korzeniowski, zaczynała swoje sportowe kariery od żmudnych ćwiczeń korygujących niedomagające w dzieciństwie organizmy. Dobrze, że otoczenie nie zdołało im tego obrzydzić, a po latach – dobrze, że większość głosujących o tym nie wiedziała.
O problemach rowerowej koegzystencji
Co jakiś czas wybuchają w mediach akcje prorowerowe. Że to zdrowo, że sposób na korki samochodowe i że ścieżek rowerowych jest za mało. Myślę, że urowerowienie ogólne zostanie w końcu wymuszone przez nieustanny wzrost liczby samochodów, które utkną w korkach już na amen, a gdy ich właściciele zaczną się przesiadać na rowery, znajdą się wśród nich także i przedstawiciele władz miejskich. I wtedy budowa ścieżek rowerowych ruszy z kopyta. Dopiero wtedy. Jak dotąd jedynym przedstawicielem naszej świeżo upieczonej klasy politycznej, który naprawdę, a nie dla fotoreporterów, używał roweru jako środka lokomocji, był Janusz Onyszkiewicz, ale on nie miał nic do powiedzenia w sprawie ścieżek w mieście; mógł je ewentualnie wytyczać na poligonach. Na razie jest więc tak, że ścieżek w miastach jest mało, a po tych, co są, chodzą masowo piesi, schodząc z nich tylko wtedy, gdy są one zajęte przez parkujące samochody. Rowerzyści z rzadka rewanżują się wjeżdżaniem na jezdnię, bo wjechanie tam równa się próbie samobójstwa. Szczególnie że co jakiś czas zdarza się kierowca, który respektuje przepisy ruchu drogowego i traktuje rower jak uczestnika tegoż, co usypia czujność rowerzysty i naraża go na śmierć pod kołami następnego samochodu, zachowującego się już „normalnie”. Rowerzyści jeżdżą więc chodnikami, wśród pieszych, którzy nie zmieścili się na ścieżce rowerowej lub akurat w tej okolicy nie mieli ścieżki do dyspozycji. I ja właśnie o tym chciałem.
Owszem, jestem entuzjastą przesiadania się na rowery, pod warunkiem wszelako, że rowerzyści, dopóki nie mają jeszcze swoich ścieżek, będą jeździli po naszych wspólnych chodnikach z wyobraźnią. Na razie rowerzysta, mknąc chodnikiem i wyprzedzając pieszych zdążających w tym samym kierunku, absolutnie nie jest w stanie sobie wyobrazić, że pieszy nie musi trzymać się raz obranego kierunku przez cały czas. Nie ma ani takiego obowiązku, ani zwyczaju. Pieszy może, ma prawo – i często z niego korzysta – a to się zachybotać, a to skręcić do bramy, do sklepu, i – co rowerzystom się już zupełnie w głowach nie mieści – zrobić to bez żadnego uprzedzenia. Rowerzyści wyprzedzają pieszych, jadąc na ogół z prędkością kilkakrotnie większą od szybkości piechura, czasem się o nich nawet ocierając, i wystarczy, że pieszy zrobi leciuteńki krok w bok, a już mamy zagwarantowany poważny wypadek.
Rowerzyści wciąż apelują o to i owo, pozwolę więc sobie skierować apel do rowerzystów, żeby na chodnikach zwalniali jednak trochę i brali pod uwagę możliwość, że pieszy nagle skręci. Przynajmniej na razie, dopóki nie będą mieli dostatecznej ilości pustych ścieżek, lub też dopóki – co nastąpić może wcześniej – władze miasta nie nałożą na wszystkich pieszych, korzystających z chodników, obowiązku zamontowania na plecach kierunkowskazów i sygnalizowania zamiaru zmiany kierunku marszu co najmniej na dziesięć kroków przed planowaną zmianą.
Uwięzieni biegiem