Święte krowy na kółkach. Jacek Fedorowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Święte krowy na kółkach - Jacek Fedorowicz страница 6
Czy wiecie, że pierwsze warszawskie ruchome schody miały swych funkcjonariuszy? Jeden dyżurował na dole, drugi na górze, na parterze kamieniczki przy placu Zamkowym, tam gdzie wjeżdżało się schodami z Trasy W-Z. Władza wychodziła z założenia, że ludność, nienawykła do takich wspaniałości, nie będzie umiała się zachować. I nudzący się funkcjonariusze usiłowali udowodnić ludności, że rzeczywiście nie umie. Najlżejsze uchybienie – siad na schodach, zbytnie wychylanie się przez poręcz, odwrócenie się tyłem do kierunku jazdy – natychmiast było piętnowane pouczającymi okrzykami. Drugie w Warszawie ruchome schody, w Centralnym Domu Towarowym (późniejszy „Smyk”), pozostawiono – o dziwo – już bez dozoru, co budziło wdzięczność do władzy, że ludności zaufała. Przy okazji: wiecie, że ten budynek był ostro krytykowany? Zaprojektowano go jeszcze przed wprowadzeniem rygorów socrealistycznych i kiedy stanął, absolutnie zaprzeczał wszelkim instrukcjom partii, która na początku lat pięćdziesiątych wiedziała już lepiej niż architekci, jak ma wyglądać architektura. „Cedet” wymknął się spod kontroli, więc przynajmniej musiał zostać potępiony za swój „kosmopolityczny”, „zgniłozachodni” wygląd.
Bo socjalizm to nie tak od razu. Zaraz po wojnie, przez jakieś trzy lata, władza ukrywała prawdziwe zamiary i wielu ludziom wydawało się, że kraj będzie w miarę normalny i że da się tu żyć. Bierut chodził do kościoła, przyjmowaliśmy paczki UNRRA (konserwy „Horse Meat”, guma do żucia i lemoniada w proszku – pycha!), a jazz nie był jeszcze zakazany. Pewien naiwny entuzjasta za własne pieniądze odbudowywał wtedy pierwszą kamienicę na Starym Mieście, pamiętam ją do dziś, bo widok (od Podwala) był niezwykły: stała dumnie, piękna, w jasnych kolorach, jedna jedyna w morzu ruin. Gdy socjalizm się umościł, władza oczywiście kamieniczkę zabrała. Ale przedtem zaczekała cierpliwie, aż zostanie wstawiona ostatnia szyba i wbita ostatnia klepka parkietu.
Dość podobnie zdarzyło się mojemu stryjowi. Julian Fedorowicz był spadkobiercą firmy kamieniarskiej dziadka Jana Fedorowicza, rzeźbiarza i budowniczego (tak to się wtedy nazywało), ulica Dzika 19. Lepszej firmy od marmurów w Warszawie nie było, więc nic dziwnego, że stryj dostał od władzy prestiżowe zamówienie na nową kolumnę pod króla Zygmunta. Kolumnę wykonał nieźle, każdy może sprawdzić, stoi do dzisiaj. Wielka pompa była, jak kolumnę wieźli, ustawiali na placu Zamkowym, stryja jako autora tej wspaniałości sfilmowała nawet Polska Kronika Filmowa, po czym następnego dnia rano – gdy władza upewniła się, że kolumna już ustawiona na dobre – do firmy na Dzikiej wkroczyli funkcjonariusze nieco groźniejsi od tych ze schodów ruchomych i rozpoczęli działalność uwalniającą zdrowy organizm socjalistycznej gospodarki od kapitalistycznych przeżytków.
Często – i słusznie – wspomina się entuzjazm towarzyszący powojennej odbudowie. Władza jednak pilnowała, żeby się za bardzo nie rozbuchał.
Tramwaj a charakter narodowy
Pewnego dnia obserwowałem tramwaje, piękne nowoczesne tramwaje podjeżdżające do przystanku zgodnie z wyświetlonymi na tablicy informacjami, co podjedzie i za ile. Jak zwykle w takich wypadkach (u mnie) bywa, westchnąłem bezgłośnie z zachwytu i przypomniałem sobie tramwaje sprzed sześćdziesięciu lat.
W 1951 roku katowałem się dojeżdżaniem do liceum tramwajem ze Śródmieścia na Mokotów. Chcecie dowiedzieć się od dziadunia, czym się różniły te dawne i te dzisiejsze? Przede wszystkim te dawne miały w każdym wagonie konduktora, a konduktor miał dziurkacz. Każdy człowiek pracy dojeżdżający do pracy, a także każdy uczeń dojeżdżający do szkoły miał spory bilet wystawiany raz na miesiąc i z tego biletu wynikało, że ma prawo przejechać bez płacenia raz w tę stronę, raz z powrotem. Tylko raz i tylko wyznaczonymi tramwajami. Każdy przejazd miał na bilecie kwadracik, który konduktor kasował dziurkaczem. Jeżeli ktoś z jakichś względów jechał nietypowo, to znaczy nie z samego rana, ale na przykład na czwartą lekcję, w południe, to wręczając bilet, musiał rzucić magiczne słowo „do!” i wtedy konduktor wiedział, że ma przedziurkować tam, gdzie są kwadraciki „do szkoły”, a nie tam, gdzie „powrót”. Ale władza ludowa brała też pod uwagę, że pracownik lub uczeń może mieć taką fanaberię, iż chce czasem odwiedzić ciotkę na Ochocie albo pojechać do kina na Pragę, czyli poza wyznaczoną trasę i zupełnie innym tramwajem. Informował wtedy konduktora, mówiąc „dodatkowy!”, i konduktor dziurkował kwadracik dodatkowy na dole biletu. Tych dodatkowych było aż dziesięć! Taka hojna była władza.
Poza dziurkowaniem konduktor miał jeszcze obowiązek co jakiś czas wydać komendę: „Proszszsz posuwać się do przodu!”, co wynikało z przepisu, że wolno było wsiadać tylko tylnymi drzwiami, przednimi zaś absolutnie nie było wolno, one miały służyć do wysiadania. W teorii. W praktyce tłum pasażerów był nie do opanowania, tłok był zawsze taki, że w środku wszyscy byli praktycznie unieruchomieni, a na stopniach wagonu zawsze jechały tak zwane winogrona, czyli ci, którzy nie zdołali się wepchnąć do środka. Nie była to jazda bezpieczna, trzeba było mieć silne ręce i wiele sprytu, by znaleźć miejsce na stopniu chociaż dla jednej stopy. Nie muszę chyba dodawać, że podróżujący tramwajami tłum był naładowany agresją. Ale – i tu być może objawiała się zasadnicza cecha naszego narodu – wzajemnie się pozarzynać gotowi byli pasażerowie w środku. Ci jadący bezpiecznie. Natomiast ci wiszący na zewnątrz, stale zagrożeni poważnym poturbowaniem, a nawet śmiercią pod kołami, wykazywali wobec siebie niezwykłą solidarność. Jeden drugiego podtrzymywał, ustępował kawałka pałąka, chwytał w razie czego – działała sprawna wspólnota w walce o przeżycie. Wystarczyło jednak, że winogrono na którymś przystanku wpychało się do środka i już ci sami ludzie traktowali się jak najwięksi wrogowie. I tak jest z nami zawsze. Dlaczego umieliśmy solidarnie zwalczyć komunę? Bo zagrożenie z jej strony w pewnym momencie stało się śmiertelne; sytuacja gospodarcza wielkimi krokami zbliżała się do Korei Północnej. A dlaczego dziś żremy się jak dzicy i z całego serca nienawidzimy, jedni Tuska, drudzy Kaczyńskiego? Bo jesteśmy bezpieczni. Za dobrze nam. Ot, co.
Generał-patron mojej ulicy
Była sobie w Warszawie fabryka platerów przy ulicy Czerniakowskiej 180. U wylotu Śniegockiej. Jej zabudowania zostały doszczętnie zniszczone podczas Powstania, o czym dowiedziałem się niedawno; przedtem wpatrywałem się w dostępne w Internecie zdjęcie lotnicze ze stycznia 1945 roku i zastanawiałem się, co to za szereg dziwnych zabudowań stał kiedyś w miejscu, gdzie dziś pod oknami mam park. Bo mieszkam w domu wybudowanym jak gdyby wzdłuż bocznego muru dawnej fabryki.
Przez całe dziesięciolecia była tam ścieżka łącząca Czerniakowską z Solcem, a potem z Wisłostradą. Biegła wśród chaszczy, rumowisk i różnych zakamarków. Kiedy zaczęła się budowa bloku, w którym miałem zamieszkać, zaglądałem tam czasem, by z postępu prac wywnioskować, kiedy przeprowadzka. Dawna ścieżka zmieniła się w aleję. Ciekaw byłem, czy puszczą tędy ruch samochodowy, czy tylko pieszy. Któregoś dnia na murze ciągu garaży, w bezpośrednim sąsiedztwie mojego przyszłego gniazdka, zobaczyłem nowiutką tabliczkę: ulica Gen. Huka-Buby. A więc nie Czerniakowską będę miał w adresie? Szkoda. Całe dzieciństwo przedpowstaniowe spędziłem na Czerniakowskiej 202 (dziś parking), więc cieszyłem się, że na starość wrócę do dawnego adresu. Ale ulica generała Huka-Buby też brzmiała nieźle.