Święte krowy na kółkach. Jacek Fedorowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Święte krowy na kółkach - Jacek Fedorowicz страница 5
Co się odwlecze, to nie uciecze. Gruzy w pełnej krasie dopadły mnie we wrześniu 1944 roku. Zaczęły powstawać w przyspieszonym tempie na moich oczach. Do 10 września na Czerniakowskiej, róg Okrąg był względny spokój. Później się zaczęło. Uciekliśmy do wyższej części Śródmieścia i potem skądkolwiek uciekaliśmy, wszędzie zostawialiśmy za sobą już tylko stertę gruzów. Dobrze, że bez nas. Powstanie zastało nas w Warszawie, bo – tak jak w 1939 z Warszawy do Kobyłki – w roku 1944 przemieściliśmy się pospiesznie, tyle że w kierunku odwrotnym: z letniska w Świdrze do Warszawy. Był ostatni dzień lipca 1944 roku. Pamiętam: wszyscy stwierdzili, że „w mieście będzie bezpieczniej”…
Rocznicowo
W sierpniu mamy dwie ważne warszawskie rocznice. Wybuch Powstania i Cud nad Wisłą. Ta druga, o której za komuny lud warszawski mówił: „Jaki «cud»? Po prostu wzięliśmy się w garść i nalaliśmy Ruskich!” jest dodatkowo rocznicą okrągłą, rzecz działa się bowiem równo dziewięćdziesiąt lat temu.
Przez cały okres PRL-u Powstanie Warszawskie było jednoznacznie potępione – wolno było czcić pamięć powstańców (choć nie od razu), nie wolno było natomiast czcić pamięci Powstania. O Bitwie Warszawskiej w ogóle nie można było wspominać inaczej niż jako o zbrodniczej napaści na młode państwo radzieckie, które chciało przynieść Europie jedynie słuszny ustrój i niestety nie przyniosło, bo zachodni kapitaliści nie dali wyzwolić swojego proletariatu. Józef Piłsudski, sługus owych kapitalistów, polskiego proletariatu też wyzwolić nie dał i – to już nasza interpretacja – odwlekł o ćwierć wieku nadejście zarazy.
Propagandowe interpretacje faktów historycznych nie były, rzecz jasna, takie same przez czterdzieści lat PRL-u, pod koniec jego panowania nawet Józef Piłsudski powoli wracał do łask i tylko czekałem, że usiłujący wszystkimi siłami powstrzymać upadek przodującego ustroju generał Jaruzelski lada dzień ogłosi rocznicę Bitwy Warszawskiej świętem narodowym. Niemniej o obiektywnej prawdzie historycznej mogliśmy sobie tylko pomarzyć.
Czy takie zwierzę jak obiektywna prawda historyczna w ogóle istnieje? Pewnie tak, ale nam, maluczkim, bardzo trudno je upolować. W wolnej Polsce też historią się gra, manipuluje, nagina się ją do polityki. A czasem fałszuje się ją ze szlachetnych pobudek, w dobrej wierze. Muszę się przyznać, że bardzo nie lubię tego – przepraszam – cyrku inscenizacyjnego, który odbywa się na ulicach miasta, ze szczególnym nasileniem w sierpniu. Rozumiem chęć pokazywania ważnych wypadków historycznych po to, by je uczcić, przypomnieć o nich, uświadomić ich wagę. Chwalebne to, ale niestety niewykonalne. Żeby odtworzyć wiernie, trzeba by bombardować kamienice na Marszałkowskiej, a pod Radzyminem i Ossowem siekać ludzi szablami na kawałki. Między tym, co było naprawdę, a tym, co może pokazać skromna, siłą rzeczy, inscenizacja, jest taka przepaść, że lepiej się za to nie zabierać. Zwłaszcza w prawdziwej scenerii.
Tylko opis może podejmować próby zbliżenia do prawdy. Sporządzona przez fachowych historyków relacja uruchamia mechanizm wyobraźni czytelnika, słowa nie dają obrazu ostatecznego, słowa tylko sugerują, ale są na tyle wszechstronnym przekaźnikiem myśli, że choć nie ma dwóch czytelników, którzy by wyobrazili sobie tak samo, to jednak ich wyobrażenia o zdarzeniach historycznych mają szansę znaleźć się najbliżej owej historycznej prawdy.
Mnie najbardziej do tej prawdy zbliżają opisy sporządzane przez Normana Daviesa. Z okazji sierpniowych rocznic przypominam, że napisał Powstanie ’44, a jego pierwszą książką była rozprawa o wojnie polsko-bolszewickiej Orzeł biały, czerwona gwiazda. Wspaniała książka. Człowiek tkwi w środku wydarzeń, przeżywa je i widzi. A w bezstronność autora wierzy nie tylko dlatego, że Brytyjczyk, ale przede wszystkim dlatego, że fachowiec. Gorąco polecam. Wydana po polsku przez Znak.
Na jednym ze spotkań autorskich Davies opowiadał, że sprawdzał kiedyś, czy pierwsze, angielskie wydanie Orła białego, czerwonej gwiazdy jest dostępne w bibliotece pewnego prestiżowego amerykańskiego uniwersytetu. Z radością stwierdził, że jest. W dziale… Ornitologia.
Narty – Dancing – Bridż
Kiedy architekt usłyszy, że coś, co zaprojektował, nie pasuje do otoczenia, zwykle broni się wyjaśnieniem, że przecież takimi to a takimi elementami do czegoś miejscowego nawiązał. Projektant Pałacu Kultury zapewniał swego czasu, że w dziele swym starał się nawiązać do polskiej architektury wieków minionych. Podobno wiele czasu poświęcił na jej studiowanie i takie zaprojektowanie ozdobnych fidrygałków, by nawiązywały. Był zdumiony i rozżalony, że warszawiacy tego nie doceniają. W każdym razie ówcześni warszawiacy. Można uznać, że Pałac zdobył już dawno prawo zasiedzenia w pejzażu, można darzyć go sentymentem jako towarzysza (nomen omen) lat młodości, można mu przebaczyć, ale jednego przyznać mu nie można: że do Warszawy pasuje. Nie. Nie pasuje i do niczego warszawskiego nie nawiązuje. Chyba że przyjmiemy, że jeżeli w jakimś budynku jest kanalizacja, to nawiązuje on do sąsiednich budynków, bo one też kanalizację mają. Albo parapety pod oknami.
Zapewnienie o nawiązaniu może być czasem argumentem decydującym o wydaniu zgody na budowę. Dziesięć lat temu przy Górnośląskiej zaprojektowano efektowny apartamentowiec. Miał stanąć w miejscu nieużywanego magazynu grożącego zawaleniem. Niejaki poseł Ikonowicz organizował protesty pod hasłem: „Nie zgadzamy się na rozbiórkę zabytków architektury przemysłowej Powiśla!”. Rzeczywiście stały tam resztki jakiejś hali, ani specjalnie starej, ani pięknej, czy choćby akceptowalnej; do niczego to nie służyło, było szpetne i zachwycało tylko posła Ikonowicza oraz grupkę mieszkańców sąsiednich bloków, którzy nie lubili, że im się okolica zagęszcza. Protesty takie są zresztą nieodłącznym elementem każdej powstającej w mieście budowli, ponieważ każdy osiedlający się w mieście uważa, że on powinien być tym ostatnim, co się osiedlił, a wszyscy następni powodują już nieznośny tłok. Budynek powstał, a argumentem przeważającym było podobno zobowiązanie architekta, że nawiąże. Na parterze zrobił duże okna. Że niby podobne do tych, które były w tej hali. Oczywiście nikt nigdy nie skojarzy tych okien z tamtymi, ale argument w razie czego jest.
Chodzę często Alejami Jerozolimskimi od palmy (nawiązującej – jak się niedawno dowiedziałem z wywiadu z projektantką – do klimatu Jerozolimy) do Dworca Centralnego i – dochodząc – nieodmiennie boleję nad skandalem architektonicznym, jakim są Złote Tarasy. I nie chodzi o to, że jestem starcem, który nie przyjmuje nowych rozwiązań i akceptuje tylko formy ugrzecznione. Nikt mnie do tej prowincjonalnej ohydki nie przekona. Wielka bezładna kupa, śmietnik przypadkowych elementów rozrzuconych jakby w pijanym widzie przez grupę dywersantów, których ambicją było ostateczne już zeszpecenie centrum Warszawy. Ciekawe, jak w tym wypadku argumentowaliby projektanci, że do czego to niby nawiązuje? Do stojących tam przedtem pawilonów drobnych handlarzy, a może do tragicznych dziejów miasta (przewracający się biurowiec) czy wreszcie – o, to jest wytłumaczenie! – do przedwojennego pociągu pod nazwą „Narty – Dancing – Brydż”, który woził pokolenie moich rodziców do górskich kurortów, z Zakopanem na czele. O tym mógłby świadczyć dach części handlowej, który – widać to wyraźnie od strony Alej – stara się wiernie odtworzyć panoramę Tatr Zachodnich.
Entuzjazm