Towarzysze Jehudy. Aleksander Dumas

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Towarzysze Jehudy - Aleksander Dumas страница 4

Towarzysze Jehudy - Aleksander Dumas

Скачать книгу

człowiek nie tylko nie odczuwający żadnej obawy, ale nawet spodziewający się tak zaskakującego zdarzenia. Z uśmiechem na ustach śledził zamaskowanego człowieka i gdyby wszyscy biesiadnicy nie byli zajęci dwoma głównymi aktorami rozgrywającej się sceny mogliby zauważyć prawie niedostrzegalne porozumiewawcze spojrzenie między bandytą a młodym szlachcicem i następne, prawie w tej samej chwili, pomiędzy szlachcicem, a księdzem. Dwaj podróżni wreszcie, których wprowadziliśmy do sali table d'hôte'u siedzący z dala od innych, na krańcu stołu, zachowali postawę zgodną z ich różnymi charakterami. Młodszy podniósł instynkownie rękę, jak gdyby szukał broni, i wstał niczym pod działaniem sprężyny, by rzucić się do gardła zamaskowanemu mężczyźnie; co nastąpiłoby z pewnością, gdyby był sam. Natomiast starszy, który, jak się zdawało, wydawał mu rozkazy nie tylko z przyzwyczajenia, ale i z prawa, zadowolił się, jak to uczynił już poprzednio, schwytaniem go za surdut, mówiąc tonem rozkazującym, a nawet twardym:

      – Siedź, Rolandzie!

      I młodzieniec usiadł.

      Najobojętniejszy podczas zajścia, przynajmniej pozornie, pozostał mężczyzna, mogący mieć trzydzieści trzy do trzydziestu czterech lat, blondyn z ryżą brodą, twarzą spokojną i piękną, o wielkich niebieskich oczach, cerze jasnej, ustach inteligentnych i wąskich, postaci smukłej i wysokiej. W mowie miał akcent cudzoziemski, wskazujący na człowieka urodzonego na wyspie, której rząd toczył obecnie z Francją zaciętą wojnę. O ile można było sądzić z rzadkich słów, jakie mu się wymykały, mówił, mimo wspomnianego akcentu, językiem francuskim niezwykłej czystości. Na pierwsze słowo jakie wypowiedział, starszy z dwóch podróżnych drgnął, poznając ten akcent zza kanału La Manche i zwracając się do towarzyszą, przywykłego czytać myśl w jego spojrzeniu, spytał go wzrokiem, w jaki sposób Anglik znajduje się we Francji w chwili, gdy prowadzona przez te dwa narody zacięta wojna z natury rzeczy wypędza Anglików z Francji i Francuzów z Anglii. Niewątpliwie wyjaśnienie wydało się Rolandowi niemożliwe, albowiem odpowiedział ruchem oczu i ramion, który mówi: "Wydaje mi się to równie nadzwyczajne, jak tobie; ale jeśli nie znajdujesz wyjaśnienia tego zagadnienia ty, matematyk z powołania, nie pytaj mnie o nie".

      Jedna tylko w tym wszystkim była rzecz jasna dla obu młodzieńców, a mianowicie, że mówiący akcentem anglosaskim blondyn jest podróżnym, na którego przed bramą hotelu czeka zaprzężona wygodna kolasa i że pochodzi on z Londynu albo przynajmniej z jednego z hrabstw czy księstw Wielkiej Brytanii.

      Przy okazji wyjaśniania sytuacji we Francji, Anglik ostentacyjnie wydobywał z kieszeni notatnik i prosząc bądź handlarza win, bądź księdza, czy też młodego szlachcica o powtórzenie – co każdy czynił z uprzejmością równą kurtuazji, z jaką czynione było zapytanie – zapisywał to, co powiedziano najważniejszego, nadzwyczajnego i najbardziej malowniczego o zatrzymaniu dyliżansu, stanie rzeczy w Wandei, towarzyszach Jehudy. Za każdym razem zaś dziękował głosem i ruchem, z tym sztywnym chłodem, właściwym naszym sąsiadom zza morza, chowając jednocześnie w boczną kieszeń surduta wzbogacony świeżą nowiną notatnik.Wreszcie, jak widz radujący się niespodziewanym zakończeniem, na widok zamaskowanego człowieka krzyknął z zadowoleniem, wytężył słuch, wytrzeszczył oczy, nie odwrócił odeń wzroku, dopóki drzwi nie zamknęły się za nim. Wydobył szybko notatnik z kieszeni.

      – Ooo, panie – rzekł do sąsiada, którym był ksiądz – czy zechciałby pan łaskawie, gdybym nie pamiętał, powtórzyć mi słowo w słowo, co mówił dżentelmen, który stąd wyszedł? Zabrał się niezwłocznie do pisania i wspierając pamięć własną pamięcią księdza, mógł zapisać dokładnie przemowę towarzysza Jehudy do obywatela Jana Picota. Napisawszy to zdanie, zawołał z akcentem, który nadawał szczególne piętno oryginalności jego słowom:– Ooo! Doprawdy tylko we Francji zdarzają się podobne rzeczy; Francja jest najciekawszym krajem na świecie. Jestem uszczęśliwiony, panowie, że podróżuję po Francji i poznaję Francuzów.Ostatnie zdanie wypowiedziane było z taką uprzejmością, że nie pozostawało nic innego, tylko podziękować temu, który je wygłosił, choćby był potomkiem zwycięzców spod Crécy, Poitiers i Azincourt.

      Młodszy z dwóch podróżnych tonem z lekka kostycznym, który, jak się zdawało, był jego tonem naturalnym, odpowiedział na tę uprzejmość;

      – Dalibóg! I ja również, milordzie; mówię: milordzie, bo przypuszczam, że pan jest Anglikiem.

      – Tak jest, panie – odparł dżentelmen – mam ten zaszczyt.

      – Otóż – ciągnął dalej młodzieniec -jestem uszczęśliwiony, że podróżuję po Francji i bywam ciągle zaskakiwany. Trzeba żyć pod rządami obywateli Gohiera, Moulina, Rogera Ducosa, Sieyesa i Barrasa, żeby być świadkiem takiego figla. Gdy za lat pięćdziesiąt opowiadać będą, że w mieście mającym trzydzieści tysięcy dusz, w biały dzień złodziej z gościńca, zamaskowany, z dwoma pistoletami i szablą u pasa, przyszedł oddać uczciwemu kupcowi dwieście ludwików, które mu zabrał; gdy dodadzą, że stało się to przy table d'hôte, gdzie siedziało dwadzieścia czy dwadzieścia pięć osób, i że ten wzorowy bandyta oddalił się, a nikt z dwudziestu czy dwudziestu pięciu obecnych osób nie skoczył mu do gardła; założę się, że ten, który się ośmieli rzeczy takie opowiadać, nazwany będzie niecnym kłamcą. I młodzieniec, przechylając się w tył na krześle, wybuchnął śmiechem tak nerwowym i ostrym, że wszyscy spojrzeli nań ze zdumieniem, jego towarzysz zaś patrzył na niego z ojcowskim niemal zaniepokojeniem.

      – Panie – rzekł obywatel Alfred de Barjols – pozwoli pan powiedzieć sobie, że człowiek, którego pan tu widział, nie jest złodziejem z gościńca.

      – Ba! Kim więc jest, mówiąc szczerze?

      – Według wszelkiego prawdopodobieństwa jest to młodzieniec z równie dobrej rodziny, jak pan i ja.

      – Hrabia de Horn, którego regent kazał zatłuc kołem na placu Greve, był również młodzieńcem z dobrej rodziny, czego dowodem, że cała arystokracja paryska przysłała powozy na jego egzekucję.

      – Hrabia de Horn, jeśli się me mylę, kazał zabić Żyda, żeby mu ukraść weksel, którego nie mógł zapłacić. Nikt nie ośmieli się powiedzieć, że którykolwiek towarzysz Jehudy naruszył włos na głowie dziecka.

      – Niech i tak będzie; przypuśćmy, że instytucja została założona ze względów filantropijnych, by przywrócić równowagę między majątkami, naprawić kaprysy losu, zreformować nadużycia społeczeństwa. Jakkolwiek to złodziej w rodzaju Karola Moora, ten pański przyjaciel Morgan… czy ten uczciwy obywatel nie powiedział, że nazywa się Morgan?

      – Tak – odparł Anglik.

      – A więc przyjaciel pański Morgan jest złodziejem.

      Obywatel Alfred de Barjols pobladł bardzo silnie.

      – Obywatel Morgan nie jest moim przyjacielem – odparł młody arystokrata – ale, gdyby nim był, uważałbym to za zaszczyt.

      – Niewątpliwie – odpowiedział Roland, wybuchając śmiechem – wszak pan de Voltaire mówi:

      Przyjaźń wielkiego człowieka jest dobrodziejstwem bogów.

      – Rolandzie, Rolandzie! – szepnął mu towarzysz.

      – Generale – odpowiedział ten, umyślnie może wymieniając tytuł należny towarzyszowi – pozwól mi, błagam, prowadzić dalej z tym panem dyskusję, która mnie zajmuje w najwyższym stopniu.

      Młody

Скачать книгу