Towarzysze Jehudy. Aleksander Dumas
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Towarzysze Jehudy - Aleksander Dumas страница 6
Roland towarzyszył generałowi do pojazdu.
– Przykro mi – rzekł ten ostatni, wsiadając – że cię zostawiam tu samego, Rolandzie, bez przyjaciela, który mógłby ci służyć za świadka.
– Nie troszcz się o to generale; świadek znajdzie się zawsze. Nie brak i nie braknie nigdy ludzi ciekawych, którzy zechcą widzieć jak człowiek zabija człowieka.
– Do widzenia, Rolandzie; słyszysz, nie mówię ci: żegnam, tylko: do widzenia!
– Tak, drogi generale – odparł młodzieniec głosem rozrzewnionym prawie – słyszę i dziękuję ci bardzo.
– Przyrzeknij, że mi doniesiesz, skoro tylko sprawa będzie skończona, albo że każesz do mnie napisać, gdybyś sam pisać nie mógł.
– O! Nie obawiaj się, generale; najdalej za cztery dni otrzymasz ode mnie list – odparł Roland.
Po czym dodał z głęboką goryczą:
– Czy nie zauważyłeś, generale, że zawisło nade mną fatum, które nie pozwala mi umrzeć?
– Rolandzie! – zawołał tonem surowym – Znów!…
– Nic, nic – odparł młodzieniec, potrząsając głową i usiłując nadać twarzy pozór niefrasobliwej wesołości, która była niewątpliwie zwykłym wyrazem jego oblicza, zanim spotkało go nieznane nieszczęście, sprawiające, że, choć taki młody, już pragnął śmierci. – Ale, słuchaj: postaraj się dowiedzieć, jak to się dzieje, że w chwili, kiedy prowadzimy wojnę z Anglią, Anglik spaceruje sobie po Francji z taką swobodą, jak gdyby był u siebie.
– Dobrze, dowiem się.
– W jaki sposób?
– Nie wiem. Ale skoro panu przyrzekam, że się dowiem, będę wiedział, choćbym miał zapytać o to jego samego.
– A więc raz jeszcze do widzenia i uściskaj mnie.
Roland, w porywie gorącej wdzięczności, rzucił się na szyję temu, który dał mu pozwolenie.
– Generale! – zawołał. – Jakiż byłbym szczęśliwy… gdybym nie był taki nieszczęśliwy!
Generał spojrzał na niego z głębokim przywiązaniem.
– Opowiesz mi kiedyś o swoim nieszczęściu, nieprawdaż, Rolandzie? – rzekł.
Roland wybuchnął bolesnym śmiechem.
– O nie – odparł – wyśmiałbyś mnie, generale.
Generał spojrzał na niego takim wzrokiem, jak gdyby patrzył na wariata.
– Trudno – rzekł – trzeba brać ludzi takimi, jakimi są.
– Zwłaszcza, gdy nie są takimi, jakimi się wydają.
– Bierzesz mnie za Edypa i zadajesz mi zagadki, Rolandzie.
– Jeśli tę odgadniesz, generale, składam ci pokłon, królu Teb. Ale ja tu plotę głupstwa i zapominam, że każda twoja minuta jest droga i że zatrzymuję cię niepotrzebnie.
– Masz słuszność. Czy masz jakieś zlecenia do Paryża?
– Trzy: pozdrowienia dla Bourrienne'a, wyrazy szacunku dla pańskiego brata Lucjana i hołd najwyższy dla pani Bonaparte.
– Stanie się, jak pragniesz.
– Gdzie znajdę pana w Paryżu?
– W moim domu, przy ulicy de la Victoire a może…
– Może…
– Kto wie? Może w Luksemburgu!
Cofnął się w głąb pojazdu, jak gdyby żałował, że powiedział tak wiele nawet temu, którego uważał za najlepszego przyjaciela.
– Droga do Orange! – krzyknął do pocztyliona. – Co koń wyskoczy.
Pocztylion, który czekał tylko na rozkaz, zaciął konie. Pojazd potoczył się szybko, z łoskotem grzmotu i zniknął za bramą, wiodącą do Oulle.
ANGLIK
Roland, potrząsając głową, jakby chcąc otrząsnąć z czoła chmurę, która je zasnuła, powrócił do hotelu i zażądał pokoju.
– Zaprowadź pana pod nr 3 – rzekł gospodarz do jednej z pokojówek.
Pokojówka zdjęła klucz, zawieszony na długiej tablicy z czarnego drzewa, gdzie widniały dwa szeregi białych numerów, i dała znak młodemu podróżnemu, że może iść za nią.
– Proszę mi przysłać na górę papier, pióro i atrament – rzekł Roland do gospodarza – a jeśli pan de Barjols zapyta o mnie, proszę mu podać numer mojego pokoju.
Gospodarz przyrzekł, że zastosuje się do tych poleceń, a Roland, gwiżdżąc Marsyliankę, poszedł za pokojówką.
W pięć minut później siedział przy stole, mając przed sobą papier, pióro i atrament, i zabierał się do pisania.
Ale w chwili, gdy zamierzał nakreślić pierwszą literę, zapukano trzy razy do jego drzwi.
– Proszę wejść – rzekł, obracając na jednej z tylnych nóg fotel, na którym siedział, by zwrócić twarz do wchodzącego. Przypuszczał, że mógł to być tylko pan de Barjols albo jeden z jego przyjaciół.
Drzwi otworzyły się ruchem miarowym, jakby mechanicznie, i w progu stanął Anglik.
– A! – zawołał Roland, uradowany wizytą, ze względu na polecenie, od generała otrzymane. – To pan?
– Tak – odparł Anglik – to ja.
– Witam pana serdecznie.
– Ooo! Tym lepiej, że mnie pan serdecznie wita, bo nie wiedziałem, czy przyjść.
– A to dlaczego?
– Z powodu Abukiru.
Roland roześmiał się.
– Były dwie bitwy pod Abukirem – rzekł – ta, którą przegraliśmy i ta, w której zostaliśmy zwycięzcami.
– Z powodu tej, którą przegraliście.
– Ludzie się biją, zabijają, mordują wzajemnie na polu bitwy; ale to nie przeszkadza im bynajmniej witać się uściskiem dłoni, gdy się spotykają na gruncie neutralnym. Powtarzam panu zatem, że witam serdecznie, zwłaszcza, jeżeli pan zechce mi powiedzieć, co pana tu sprowadza.
– Dziękuję;