Towarzysze Jehudy. Aleksander Dumas

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Towarzysze Jehudy - Aleksander Dumas страница 10

Towarzysze Jehudy - Aleksander Dumas

Скачать книгу

Rozetto, żeś taka niestała, Jam także innej serce oddał już.

      Serce twe słucha podmuchów wiaterka, Widzą, gdy rzucą wzrok w przeszłości dal.

      Ale zobaczy przewrotna pasterka, W czyje się pierwej serce wkradnie żal.

      Sir John zwrócił się do młodych ludzi, którzy na niego czekali; chirurg stał trochę dalej z boku.

      Anglik niósł pudełko z pistoletami; postawił je na skale, mającej kształt stołu, wyjął z kieszeni kluczyk, który wydawał się raczej zrobiony przez jubilera, niż przez ślusarza, i otworzył pudełko.

      Pistolety były przepyszne, jakkolwiek zupełnie proste; pochodziły z warsztatów Mentona, dziada tego, który jeszcze dzisiaj jest jednym z najlepszych puszkarzy w Londynie. Sir John podał broń sekundantowi pana de Barjolsa, który spuścił powoli kurek, chcąc się przekonać, czy pistolety są na dwa spusty.

      Okazało się, że są na jeden spust.

      Pan de Barjols spojrzał na nie, ale ich nawet nie ruszył.

      – Czy nasz przeciwnik nie zna pańskiej broni? – zapytał pan de Valensolle.

      – Nawet jej jeszcze nie widział – odparł sir John – daję panu słowo honoru.

      – O! – rzekł pan de Valensolle. – Proste zaprzeczenie wystarczy.

      Powtórzono raz jeszcze – by uniknąć wszelkich nieporozumień – ułożone już warunki walki; po czym, by jak najmniej tracić czasu na niepotrzebne przygotowania, nabito pistolety, złożono je w pudełko, które powierzono chirurgowi i sir John, zabrawszy kluczyk od pudełka do kieszeni, poszedł po Rolanda.

      Zastał go rozmawiającego z pastuszkiem, który pilnował trzech kóz, pasących się na stromych i skalistych stokach góry, i rzucał kamyki do wodotrysku. Sir John otworzył usta, by powiedzieć Rolandowi, że wszystko gotowe, ale on, nie dopuszczając Anglika do słowa, rzekł:

      – Nie wyobrażasz sobie, milordzie, co mi ten dzieciak opowiada! Istną legendę znad brzegów Renu. Mówi, że ten wodotrysk, którego dna nikt dotąd nie zgłębił, ciągnie się przeszło dwie albo trzy mile pod górą i służy za siedzibę wieszczce. Ta wieszczka, na wpół kobieta, na wpół wąż, podczas cichych, pogodnych letnich nocy wypływa na powierzchnię wody i woła górskich pasterzy, pokazując im oczywiście tylko głowę o długich włosach, obnażone ramiona i cudne ręce. Głupców nęci ten pozór kobiecy, zbliżają się, dają jej znaki, by zbliżyła się do nich, gdy ona ze swej strony wzywa ich do siebie. Nierozważni idą naprzód, nie patrząc na drogę; nagle ziemia usuwa im się spod stóp, wieszczka wyciąga ramiona, zanurza się wraz z nimi do swoich wilgotnych pałaców i nazajutrz ukazuje się sama. Kto, u diabła, mógł dla tych idiotów pasterzy stworzyć tę samą bajkę, którą Wergiliusz opowiada takim przecudnym wierszem Augustowi i Mecenasowi? Przez chwilę stał zadumany, ze wzrokiem wlepionym w tę wodę lazurową i głęboką; po czym, zwracając się do sir Johna, rzekł:

      – Mówią, że najdzielniejszy nawet pływak, zanurzywszy się raz w tę przepaść, nigdy się już z niej nie wydostał; gdybym się w tę toń zanurzył, byłoby to może pewniejsze, niż kula pana de Barjolsa. Zresztą może to być zawsze ucieczka ostateczna; tymczasem spróbujmy kuli. Milordzie, pójdźmy.

      I biorąc pod rękę oczarowanego tą bystrością umysłu Anglika, wrócił z nim do oczekujących.

      Ci przez ten czas zajęli się odszukaniem odpowieniego miejsca i znaleźli je.

      Był to mały płaskowyż, jakby przyczepiony do stromego stoku góry, tonący w blasku zachodzącego słońca. Znajdowały się tam ruiny zamku, w których szukali schronienia pasterze, zaskoczeni przez groźne podmuchy mistrala.

      – Służymy panom – rzekł sir John.

      – Jesteśmy gotowi, panowie – rzekł pan de Valensolle.

      – Niechaj przeciwnicy zechcą słuchać uważnie warunków pojedynku – odezwał się sir John.

      – Zechciej je pan powtórzyć – dodał, zwracając się do pana Valensolle'a. – Pan jest Francuzem, a ja cudzoziemcem, wyjaśni je pan wyraźniej ode mnie.

      – Pan jest jednym z tych cudzoziemców, milordzie, którzy mogliby uczyć języka takich skromnych Prowansalczyków, jak my; ale skoro ustępuje mi pan uprzejmie głosu, będę posłuszny wezwaniu.

      I złożył ukłon sir Johnowi, który mu odpowiedział ukłonem.

      – Panowie – ciągnął dalej szlachcic, który służył za sekundanta panu de Barjolsowi – ułożyliśmy, że staniecie w .odległości czterdziestu kroków naprzeciwko siebie. Będziecie szli ku sobie; każdy strzeli, kiedy zechce i bez względu na to, czy zostanie zraniony czy nie, będzie mu wolno iść dalej po strzale przeciwnika.

      Przeciwnicy skłonili się na znak zgody i jednakowym głosem, prawie jednocześnie rzekli:

      – Broń!

      Sir John wyjął kluczyk z kieszeni i otworzył pudełko, po czym zbliżył się do pana de Barjolsa i podał mu je.

      On zaś chciał zostawić wybór broni przeciwnikowi, lecz Roland ruchem ręki odmówił i głosem, w którym dźwięczała kobieca niemal słodycz, rzekł:

      – Po panu, panie de Barjols; dowiaduję się, że chociaż zelżony przeze mnie, zrzekł się pan wszystkich swoich przywilejów, niechże więc pozostawię panu chociaż ten jeden, o ile można to nazwać przywilejem.

      Pan de Barjols nie nalegał więcej i wziął, na chybił trafił, jeden z pistoletów.

      Sir John podał drugi Rolandowi, który go wziął i, nie spojrzawszy nawet na mechanizm, opuścił rękę.

      Przez ten czas pan de Valensolle odmierzał owe czterdzieści kroków od laski, którą zatknął w ziemię.

      – Czy pan zechce zmierzyć po mnie? – zapytał sir Johna.

      – To zbyteczne – odparł Anglik – pan de Montrevel i ja ufamy panu najzupełniej.

      Pan de Valensolle zatknął drugą laskę po czterdziestym kroku.

      – Panowie – rzekł – wszystko gotowe.

      Przeciwnik Rolanda był już na stanowisku, bez kapelusza i fraka.

      Chirurg i dwaj sekundanci trzymali się z boku.

      Roland zrzucił frak i kapelusz i stanął w odległości czterdziestu kroków naprzeciwko pana de Barjolsa.

      Obaj, jeden na prawo, drugi na lewo, rzucili spojrzenie na ten sam widnokrąg.

      Widok, jaki przedstawiał, odpowiadał najzupełniej straszliwej scenie, która miała się rozegrać.

      Z prawej strony Rolanda, z lewej pana de Barjolsa nie było nic widać, wznosiła się tu bowiem góra, zbiegająca ku nim spadzistym stokiem, wyżej zaś zwieńczona olbrzymim dachem.

      Ale ze strony przeciwnej, to jest po prawej ręce pana de Barjolsa a lewej Rolanda, rozpościerał się bezgraniczny widnokrąg.

      Na

Скачать книгу