Towarzysze Jehudy. Aleksander Dumas
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Towarzysze Jehudy - Aleksander Dumas страница 11
W głębi słońce, na które jeden z tych dwóch mężczyzn patrzył prawdopodobnie po raz ostatni, zsuwało się z wolna i majestatycznie w ocean złota i purpury. Dwaj mężczyźni, stojący naprzeciwko siebie, stanowili szczególny kontrast. Jeden, brunet, o cerze smagłej, postaci wątłej i ciemnych oczach, był typem rasy południowej, która posiada wśród swoich przodków Greków, Rzymian, Arabów i Hiszpanów. Drugi, o cerze różowej, blondyn z oczyma lazurowymi, rękoma pulchnymi, kobiecymi, stanowił typ rasy krajów strefy umiarkowanej, która zalicza do swoich przodków Gallów, Germanów i Normandczyków.
Roland stał pogrążony w zachwycie wobec wspaniałego widowiska i zdawało się przez chwilę, że zapomniał o sekundantach, pojedynku i przeciwniku. Głos pana de Barjolsa wyrwał go z tego poetycznego upojenia.
– Panie, jestem gotów – rzekł.
Roland drgnął.
– Przepraszam, że pozwoliłem panu czekać – odparł. – Ale nie trzeba zwracać na mnie uwagi, jestem bardzo roztargniony. Służę panu.
I z uśmiechem na ustach, z włosami rozwianymi podmuchem wieczornego wiatru, nie zasłaniając się, jak gdyby odbywał zwykłą przechadzkę, gdy natomiast przeciwnik jego nie zaniechał ani jednego środka ostrożności zwykłego w podobnych wypadkach, Roland szedł prosto ku panu de Barjolsowi. Na obliczu sir Johna, pomimo jego zwykłej obojętności, odmalowała się głęboka trwoga.
Przestrzeń między przeciwnikami szybko malała.
Pan de Barjols zatrzymał się pierwszy, wycelował i dał ognia w chwili, gdy Roland był oddalony od niego tylko o dziesięć kroków.
Kula pistoletu zerwała pukiel włosów Rolanda, ale go nie dosięgła.
Młodzieniec zwrócił się do swego sekundanta.
– No, widzi pan, nie mówiłem? – zapytał.
– Niech pan strzela, niechże pan strzela! – wołali sekundanci.
– Przepraszam panów – odparł Roland – ale pozwolicie, mam nadzieję, że sam osądzę, kiedy i jak mam na strzał odpowiedzieć. Skoro kula pana de Barjolsa przeleciała już nade mną, muszę powiedzieć kilka słów, których poprzednio powiedzieć mu nie mogłem. Po czym, zwracając się do młodego arystokraty, który stał blady ale spokojny, rzekł:
– Panie, może uniosłem się nieco podczas naszej rozmowy dzisiaj rano.
I czekał.
– Teraz kolej na pana – odpowiedział pan de Barjols.
– Ale – ciągnął dalej Roland, jak gdyby tego nie słyszał – zrozumie pan przyczynę uniesienia i może mi pan wybaczy, gdy panu powiem, że jestem żołnierzem i adiutantem generała Bonaparte.
– Proszę strzelać, panie – odparł młody arystokrata.
– Niech pan odwoła choćby jednym słowem to, co pan powiedział – rzekł młody oficer – niech pan powie, że generał Bonaparte ma taką sławę człowieka honorowego, że złośliwe przysłowie włoskie, ukute w przystępie złego humoru przez zwyciężonych, nie może go dotyczyć; niech pan to powie a rzucę broń i uścisnę pańską dłoń, bo widzę, że z pana człowiek dzielny.
– Nie złożę hołdu tej sławie człowieka honorowego, o której pan mówi, dopóki pański głównodowodzący generał nie użyje swojego wpływu na sprawy Francji, jaki zdobył swoim geniuszem, w tym samym celu co Monk, to jest, żeby zwrócić tron prawemu monarsze.
– O! – rzekł Roland z uśmiechem. – Za wiele pan żąda od generała republikańskiego.
– W takim razie powtarzam, co już powiedziałem – odparł młody arystokrata – strzelaj pan, strzelaj!
Po czym, ponieważ Roland nie śpieszył się usłuchać wezwania:
– Ależ, do pioruna! Strzelaj pan! – krzyknął, tupiąc nogą.
Roland na te słowa uczynił ruch, wskazujący, że wystrzeli w powietrze.
– Nie strzelaj pan w powietrze, błagam! – zawołał pan de Barjols – Inaczej zażądam, byśmy zaczęli na nowo i by pan strzelał pierwszy!
– Na honor! – krzyknął Roland, który pobladł śmiertelnie. – Nigdy w życiu jeszcze nie czyniłem dla nikogo takich ustępstw. Skoro pan nie chcesz życia, bierz śmierć!
I w tejże chwili, nie próbując nawet dokładnie wymierzyć, opuścił broń i dał ognia. Alfred de Barjols schwycił się za lewą pierś, zakołysał się naprzód i w tył, zawirował i padł twarzą na ziemię.
Kula Rolanda przeszyła mu serce.
Sir John, widząc pana de Barjolsa upadającego, podszedł do Rolanda i odprowadził go na miejsce, w którym leżały frak i kapelusz.
– To trzeci – szepnął Roland z westchnieniem. – Ale pan świadkiem, że ten chciał sam.
I oddawszy dymiący jeszcze pistolet sir Johnowi, włożył frak.
W tym czasie pan deValensolle podniósł pistolet, który wypadł przyjacielowi z ręki i odniósł broń wraz z pudełkiem sir Johnowi.
– I cóż? – spytał Anglik, wskazując oczyma Alfreda de Barjolsa.
– Nie żyje – odparł sekundant.
– Czy postąpiłem jak człowiek honorowy? – spytał go Roland, ocierając chustką pot, który zalał mu nagle twarz.
– Najzupełniej – odparł pan de Valensolle – tylko pozwoli pan, że powiem: ma pan nieszczęśliwą rękę.
I ukłoniwszy się z wyszukaną grzecznością Rolandowi i jego sekundantowi, powrócił do zwłok przyjaciela.
– A ty, milordzie, co powiesz? – spytał Roland.
– Powiem – odparł sir John jakby z przymusowym podziwem – że pan jest jednym z ludzi, którym boski Szekspir każe mówić o sobie: "Niebezpieczeństwo i ja to dwa lwy, jednego dnia urodzone; ale ja jestem starszy".
ROLAND
Powrót był milczący i smutny; rzec by można, iż wobec utraty możliwości śmierci minął pogodny nastrój Rolanda.
Katastrofa, której był sprawcą, mogła odgrywać pewną rolę w tym smutku. Jednak trzeba dodać, że Roland na polu bitwy, zwłaszcza podczas ostatniej wyprawy przeciw Arabom, zbyt często przeskakiwał konno przez wrogów, których położył trupem, by wrażenie, jakie wywarła na nim śmierć nieznajomego, mogło być takie silne. Inna tedy musiała być przyczyna tego smutku; oczywiście ta, o której młodzieniec mówił sir Johnowi. Nie był to zatem żal z powodu śmierci cudzej, lecz rozczarowanie, że nie nastąpiła śmierć własna.
Powróciwszy do hotelu Palais-Royal, sir John zaniósł do swego