Towarzysze Jehudy. Aleksander Dumas
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Towarzysze Jehudy - Aleksander Dumas страница 15
– A więc komu zechcesz, ale muszę widzieć tego porucznika.
Nie śmiał już wymieniać nikogo w obawie, że usłyszy fatalne słowo: "Zabity".
W kwadrans później wprowadzono młodego porucznika do namiotu. Lampa rzucała słaby blask.
– Zbliż się, poruczniku – rzekł Bonaparte.
Młodzieniec postąpił parę kroków naprzód i wszedł w krąg światła.
– A więc to ty – ciągnął dalej Bonaparte – chciałeś dzisiaj rano mnie wyprzedzić?
– Chodziło o zakład, generale – odparł wesoło młody porucznik; generał drgnął na dźwięk jego głosu.
– I przeze mnie przegrałeś?
– Może tak, może nie.
– O co się założyłeś?
– Że zostanę dzisiaj mianowany kapitanem.
– Wygrałeś.
– Dziękuję, generale.
I młodzieniec rzucił się naprzód, jak gdyby chciał uścisnąć dłoń Bonapartego, lecz wnet się cofnął.
Blask przez sekundę oświetlił jego postać; ta sekunda wystarczyła, by generał zauważył twarz, tak jak usłyszał głos.
Szukał przez chwilę w pamięci, ale pamięć mu nie dopisywała.
– Ja cię znam – rzekł.
– To możliwe, generale.
– To nawet pewne; tylko nie mogę sobie przypomnieć twojego nazwiska.
– A pan, panie generale, postarał się, żeby pańskiego nazwiska nie zapomniano.
– Kim jesteś?
– Spytaj, generale, Valence'a.
Bonaparte wydał okrzyk radości.
– Ludwik de Montrevel – rzekł.
I otworzył ramiona.
Tym razem młody porucznik rzucił się mu w objęcia bez żadnych trudności.
– To dobrze – rzekł Bonaparte – przez tydzień pełnić będziesz służbę w nowym stopniu, żeby się przyzwyczajono widzieć na tobie epolety kapitańskie, a potem zastąpisz mego wiernego Muirona, jako adiutant. Idź teraz.
– Jeszcze raz – rzekł młodzieniec z takim ruchem, jak gdyby chciał otworzyć ramiona.
– Na honor! Tak! – zawołał Bonaparte z radością.
I zatrzymując go przy sobie po powtórnym uścisku, zapytał:
– Słuchaj, to ty poczęstowałeś szpadą Valence'a?
– Trudno, generale – odparł świeży kapitan i przyszły adiutant – byłeś przy tym, jak mu to przyrzekłem; żołnierz ma tylko swoje słowo.
W tydzień później kapitan Montrevel sprawował służbę oficera ordynansowego przy głównodowodzącym, który zamienił jego imię Ludwik, niedobrze brzmiące w owej epoce, na pseudonim Roland.
I młodzieniec zostając bratankiem Karola Wielkiego pocieszył się, że nie pochodzi już od świętego Ludwika.
Roland – nikt nie odważył się nazwać go odtąd Ludwikiem – odbył wraz z generałem głównodowodzącym wyprawę włoską i powrócił z nim do Paryża, po zawarciu pokoju w Campo Formio.
Skoro została postanowiona wyprawa do Egiptu, Roland – który na skutek zgonu generała brygady de Montrevela, zabitego nad Renem, gdy jego syn walczył nad Adygą i nad Mincio, powrócił do matki – był jednym z pierwszych wyznaczonych przez generała głównodowodzącego do uczestniczenia w niepotrzebnej lecz poetycznej krucjacie, jaką Bonaparte przedsięwziął.
Pozostawił matkę, siostrę Amelię i młodego brata Edwarda w Bourgu, mieście rodzinnym generała de Montrevela; mieszkali trzy czwarte mili za miastem, w Noires-Fontaines, w ślicznym domu, któremu nadano miano zamku i który wraz z folwarkiem i kilkuset morgami gruntu, położonymi w okolicach, stanowił cały majątek generała, przynoszący sześć do ośmiu tysięcy liwrów rocznej renty.
Wyjazd Rolanda na tę awanturniczą wyprawę był ciężkim ciosem dla serca biednej wdowy; śmierć męża stanowiła jakby przepowiednię śmierci syna, a pani de Montrevel, kreolka łagodna i tkliwa, daleka była od posiadania surowych cnót matki spartańskiej. Bonaparte, który z całego serca kochał dawnego kolegę ze szkoły wojskowej, pozwolił mu przybyć w ostatniej chwili do Tulonu.
Wszelako obawa spóźnienia się sprawiła, że Roland nie skorzystał z tego pozwolenia w pełnej mierze. Opuścił matkę, przyrzekając jej to, czego nie miał bynajmniej zamiaru dotrzymać; że nie będzie się narażał, chyba w wypadkach nieodzownej konieczności. Przybył do Marsylii na tydzień przed odpłynięciem floty.
Nie mamy zamiaru opisywać wyprawy do Egiptu, podobnie jak nie opisywaliśmy wyprawy do Włoch. Powiemy tylko to, co będzie niezbędne dla zrozumienia niniejszej opowieści i dla rozwoju charakteru Rolanda.19 maja 1798 r. Bonaparte i cały jego sztab główny odpływali na Wschód; 15 czerwca kawalerowie maltańscy wręczyli mu klucze od cytadeli; 2 lipca armia wylądowała w Marabucie; tego samego dnia wzięli Aleksandrię; 25 Bonaparte wkroczył do Kairu, pobiwszy mameluków pod Szebreisem i pod Piramidami.
Podczas tego szeregu marszów i bitew Roland był takim, jakim go poznaliśmy – oficerem wesołym, odważnym, inteligentym, znoszącym doskonale upał dzienny i lodowatą rosę nocy, rzucający się, jak bohater albo jak wariat, między szable tureckie lub kule Beduinów. Nadto zaś w ciągu czterdziestu dni pochodu nie opuścił tłumacza Ventury; tak że przy wrodzonych zdolnościach doszedł do tego, iż mógł się porozumieć w języku arabskim. Toteż zdarzało się często, że gdy generał głównodowodzący nie chciał się uciekać do pomocy tłumacza przysięgłego, obarczał Rolanda różnymi poleceniami do muftich, ulemów i szejków.
W nocy z 20 na 21 października Kair się zbuntował; o godzinie piątej rano nadeszła wiadomość o śmierci generała Dupuy'a, który poległ, przebity dzidą; o godzinie ósmej rano, w chwili, gdy mniemano, że rokosz jest uśmierzony, nadbiegł adiutant zmarłego generała, oznajmiając, że okoliczni Beduini zagrażają Babel-Nasrowi, czyli bramie Zwycięstwa. Bonaparte jadł śniadanie ze swoim adiutantem Sułkowskim, który z trudnością wstawał z łoża, ciężko ranny pod Salahieh. Na wieść o zagrożeniu generał zapomniał o stanie, w jakim znajdował się młody Polak.
– Sułkowski – rzekł – weź piętnastu przewodników i idź zobacz, czego od nas chce ta hołota.
Sułkowski podniósł się.
– Generale – rzekł Roland – powierz mnie tę misję; wszak widzisz, generale, że mój kolega może zaledwie ustać na nogach.
– Prawda – odparł Bonaparte. – Idź zatem.
Roland