Towarzysze Jehudy. Aleksander Dumas
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Towarzysze Jehudy - Aleksander Dumas страница 14
Ale Ludwik potrząsnął głową.
– Słyszałem – odparł – jak mój ojciec, który jest pułkownikiem, mówił pewnego razu, że kto dostaje policzek i nie pojedynkuje się, jest podły. Jak tylko zobaczę się z ojcem, zapytam go, czy ten, kto wymierza policzek i przeprasza, nie chcąc się pojedynkować, nie jest podlejszy od tego, który policzek otrzymał.
Młodzieńcy spojrzeli po sobie, ale opinia powszechna była przeciw pojedynkowi, który byłby podobny do zabójstwa i młodzieńcy jednogłośnie, nie wyłączając Bonapartego, zapewnili dziecko, że powinno zadowolić się tym, co powiedział Valence, albowiem stanowiło to wyraz opinii powszechnej.
Ludwik odszedł blady z gniewu i nadąsany na swego dużego przyjaciela który – jak mu oświadczył z niezmąconą powagą – zlekceważył sprawę jego honoru. Nazajutrz, podczas lekcji matematyki w klasie dużych, Ludwik wsunął się cichaczem gdy Valence rozwiązywał zadanie na tablicy, zbliżył się doń niepostrzeżenie, wszedł na stołek, by dosięgnąć do jego twarzy i oddał mu policzek, który otrzymał dnia poprzedniego.
– Masz – rzekł – teraz skwitowaliśmy się, a ja mam nadto twoje przeprosiny; bo ja cię przepraszać nie będę, możesz być spokojny.
Skandal był niesłychany; stało się to w obecności profesora, który musiał złożyć raport gubernatorowi szkoły, margrabiemu Tyburcjuszowi Valence'owi.
– Ten zaś, który nie znał faktów poprzedzających policzek, jaki otrzymał jego bratanek, kazał sprowadzić delikwenta i wypaliwszy mu surową naganę oznajmił, że nie jest już uczniem szkoły i że tego samego dnia jeszcze ma się przygotować do powrotu do Bourgu, do matki.
Ludwik odpowiedział, że za dziesięć minut spakuje rzeczy a za kwadrans nie będzie go już w szkole.
O policzku, jaki sam otrzymał, nie wspomniał słowa.
Odpowiedź wydała się margrabiemu Tyburcjuszowi Valence'owi więcej niż nieprzystojna. Miał wielką ochotę skazać zuchwalca na tydzień kozy, ale nie mógł jednocześnie wsadzić go do kozy i wyrzucić ze szkoły.
Dano dziecku dozorcę, który miał mu towarzyszyć do poczty, jadącej do Mâcon; panią de Montrevel zaś miano uprzedzić żeby oczekiwała syna, gdy wysiądzie z karety pocztowej. Bonaparte spotkawszy chłopca w towarzystwie dozorcy zapytał go, co ma znaczyć ta straż obok jego osoby.
– Odpowiedziałbym panu, gdyby pan był jeszcze moim przyjacielem – odparło dziecko – ale pan już nim nie jest; dlaczego więc niepokoi się pan tym, co mnie spotyka dobrego lub złego?
Bonaparte skinął na dozorcę, który wyszedł przed drzwi, gdy Ludwik pakował rzeczy.
I Bonaparte dowiedział się, że dziecko wydalono ze szkoły.
Kara była poważna, przyprawiłaby o rozpacz całą rodzinę i mogła zniweczyć przyszłość młodszego kolegi.
Bonaparte szybko (energia była jedną z jego cech charakterystycznych) postanowił zażądać posłuchania u gubernatora, zaleciwszy dozorcy, żeby nie naglił Ludwika do odjazdu. Bonaparte był uczniem doskonałym, bardzo lubianym w szkole i bardzo cenionym przez margrabiego Tyburcjusza Valence'a, który wysłuchał jego prośby.
Wprowadzony do gubernatora, opowiedział mu wszystko i, nie oskarżając bynajmniej Valence'a, usiłował uniewinnić Ludwika.
– Czy to, co pan mi tu opowiada, jest istotnie prawdą? – zapytał gubernator.
– Niech pan zechce sam zapytać bratanka.
Posłano po Valence'a. Dowiedział się już o wydaleniu Ludwika i zamierzał sam udać się do stryja, by mu opowiedzieć, co zaszło.
Opowieść jego zgadzała się najzupełniej z tym, co powiedział Bonaparte.
Dobrze – rzekł gubernator – nie Ludwik odjedzie, tylko ty; jesteś już w takim wieku, że możesz opuścić szkołę.
Po czym zadzwonił.
– Niech mi dadzą spis wakujących stanowisk podporuczników – rzekł do ordynansa.
Tego samego dnia została wysłana do ministra nagląca prośba o stanowisko podporucznika dla młodego Valence'a.
Wieczorem Valence wyjeżdżał do swojego pułku.
Poszedł pożegnać Ludwika, którego pocałował na wpół dobrowolnie, na poły z przymusem, gdy Bonaparte trzymał mu ręce.
Dziecko przyjęło uścisk z niechęcią.
– To dobre na teraz – rzekło – ale jeśli spotkamy się kiedykolwiek i będziemy mieli obaj szpadę u boku…
Ruch groźby zakończył zdanie.
Valence odjechał.
10 października 1785 r. Bonaparte sam otrzymał nominację na podporucznika: była to jedna z pięćdziesięciu ośmiu nominacji, jakie Ludwik XVI podpisał dla szkoły wojskowej. W jedenaście lat później, 15 listopada 1796 r. Bonaparte, głównodowodzący armią włoską, u wejścia na most d'Arcole, którego broniły dwa pułki kroackie i dwie armaty, widząc, jak pociski i kule dziesiątkują jego szeregi, czując, że zwycięstwo wymyka mu się z rąk, przerażony wahaniem najodważniejszych, wyrwał ze zdrętwiałych palców trupa sztandar trójkolorowy i rzucił się na most, z okrzykiem: "Żołnierze! Nie jesteście już bojownikami z Lodi?" Nagle spostrzegł, że wyprzedza go młody porucznik, który go osłania własnym ciałem.
Nie tego bynajmniej chciał Bonaparte; pragnął, gdyby to było możliwe, przejść sam.
Pochwycił młodzieńca za połę munduru i, ciągnąc go w tył, rzekł:
– Obywatelu, jesteś tylko porucznikiem, a ja generałem głównodowodzącym, mnie należy się pierwszeństwo.
– I słusznie – odparł porucznik.
I poszedł za Bonapartem, zamiast go wyprzedzać.
Wieczorem, dowiadując się, że dwie dywizje austriackie zostały zupełnie rozbite, widząc dwa tysiące jeńców, których wziął do niewoli, licząc zabrane armaty i sztandary, Bonaparte przypomniał sobie młodego porucznika, którego ujrzał przed sobą w chwili, gdy mniemał, że wyprzedza go tylko śmierć.
– Berthier – rzekł – wydaj rozkaz adiutantowi Valence'owi, żeby mi poszukał młodego porucznika grenadierów, z którym miałem zajście dzisiaj rano na moście d'Arcole.
– Generale – odparł Berthier z wahaniem – Valence jest ranny.
– Istotnie, nie widziałem go dzisiaj. Ranny, gdzie? W jaki sposób? Na polu bitwy?
– Nie, generale; pokłócił się wczoraj i otrzymał cios szpadą, która mu przeszyła pierś.
Bonaparte zmarszczył brwi.
– Przecież