Tylko martwi nie kłamią. Katarzyna Bonda
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Tylko martwi nie kłamią - Katarzyna Bonda страница 4
– Oni już tacy są, skurwysyny. – Przełożona mówi spokojnie i niezbyt głośno. Klaudia jest zaskoczona. Czuje, jak napięcie z niej odpływa, a w to miejsce pojawia się ulga. – Idź się umyć. Wyglądasz jak ulicznica.
Choć słowa są szorstkie, to jednak wypowiedziane z troską. Klaudii wydają się wręcz pieszczotliwe. Bisaga wyciąga rękę i dotyka jej mokrego od łez policzka. Kobieta czuje chropowatą skórę chłodnych opuszek palców.
– Dziękuję – szepcze z wdzięcznością i pochyla głowę. Przytula się do ramienia szefowej. Stoją tak chwilę, nie wypowiadając ani słowa. Wreszcie Bisaga odsuwa ją, prostuje plecy, zaciska usta i wraca do roli służbistki.
– Jest szósta, twój dyżur zaczął się o czwartej. Jeśli za dziesięć minut nie wrócisz do pracy, możesz nie wracać w ogóle.
Nie czekając na odpowiedź, odchodzi. Klaudii brakuje powietrza. Jej ciałem wstrząsa spazm, wybucha głośnym płaczem. Marta wnikliwie obserwuje ruchy przełożonej pielęgniarek. Jej szeroko rozstawione nogi w ortopedycznych butach, plecy godne ciężarowca, wrośnięte w perfekcyjnie wykrochmalony, śnieżnobiały uniform. W odruchu solidarności z Klaudią kelnerka wykrzywia twarz, po czym pokazuje Bisadze środkowy palec. Ten gest mogą podziwiać wszyscy goście przy stolikach. Kelnerka odwraca się do Klaudii, ostentacyjnie gasi w połowie spalonego papierosa, poprawia fartuszek i przykleja do twarzy sztuczny uśmiech.
– Na twoim miejscu – szepcze do Klaudii, gdy mijają się w wąskim przejściu – zabiłabym ją.
Zszokowana pielęgniarka otwiera szeroko usta.
– Nie Bisagę – śmieje się Marta. – Tylko tę kurwę, dla której cię zostawił.
5 maja – poniedziałek
Strumień światła przenikał przez szparę między aksamitnymi kotarami, niczym cienka wskazówka, której koniec dotykał blatu stołu i topił się w filiżance. Barczysty mężczyzna siedział w dziwnej pozie na krześle, tyłem do drzwi. Jakby zasnął, wpatrując się w okno. Głowę miał przekrzywioną na lewy bok. Na stole stały filiżanki na spodkach. Wyglądało, jakby najpierw wypił kawę, a potem niechlujnie rozchlapał fusy na obrus. Może przed zaśnięciem zamyślił się i czegoś oczekiwał? Ale przecież nie mógł wpatrywać się w drobinki kurzu, wirujące w blasku majowego poranka, i widzieć, że w tym jedynym momencie do złudzenia przypominają drogocenny pył.
Kiedy podinspektor Waldemar Szerszeń rozsunął kotary, spostrzegł, że mężczyzna zachowuje prostą pozycję, ponieważ jest przytwierdzony do krzesła taśmą pakową. Twarz siedzącego była sina od uderzeń. Usta miał zakneblowane. Szyję denata rozdzierała rozległa rana. Podinspektor był prawie pewien, że to poderżnięcie gardła było przyczyną zgonu i głównym powodem wykrwawienia się. Jajecznica na boczku i parówki po wiedeńsku, które policjant zjadł rano, podeszły mu do gardła. Pracował w tej branży od dwudziestu trzech lat, mimo to odwrócił wzrok od ciała mężczyzny i próbował opanować odruch wymiotny. Było to trudne, zważywszy że powodował go nie widok zwłok, lecz unoszący się w pokoju zapach rozkładającego się ludzkiego ciała.
Promienie słońca, które po odsłonięciu welurowych zasłon zalały pomieszczenie światłem, zdemaskowały też fusy z kawy. Okazało się, że to zakrzepła krew. Była nie tylko na obrusie, ale też na podłodze, ścianach, dywanie, książkach i papierach, które walały się wszędzie. Sprawca zabójstwa nie próbował zacierać śladów walki.
Podinspektor Szerszeń poprawił lateksowe rękawiczki, zerknął na ciało zwalistego mężczyzny, który siedział wyprostowany na stylowym krześle z wysokim oparciem, i pomyślał, że tak kończą ci, którzy zadali się z nieodpowiednimi ludźmi. Przeszedł się po pokoju urządzonym w stylu kolonialnym, po czym dał znak technikowi, że może zaczynać. Kiedy ten w skupieniu nakładał preparaty i zbierał ślady, Szerszeń jeszcze raz podszedł do łukowatego okna. Obok stała zabytkowa lampa z abażurem, mimo poranka wciąż zapalona. Podinspektor przez duże balkonowe okno przyjrzał się ludziom śpieszącym do pracy po majowym weekendzie.
– Można już otworzyć – powiedział Jacek, specjalista zabezpieczający linie papilarne. – Nic tam nie znalazłem.
Szerszeń szybko przekręcił klamkę, rozłożył podwójne łukowate skrzydła i głęboko zaczerpnął świeżego powietrza. Wiedział, że jeszcze przez wiele godzin będzie czuł ten trupi smród. Przy wejściu do mieszkania, już zabezpieczonym, jeden z policjantów przesłuchiwał właśnie Elfrydę Hasiukową, jedyną lokatorkę kamienicy, która nie zdecydowała się na przeprowadzkę do bloku, choć miasto oferowało jej większe mieszkanie. Kobieta wciąż zajmowała dawną kwaterę na pierwszym piętrze. Miała grubo po sześćdziesiątce, wyglądała na gadatliwą, wścibską i chętnie współpracującą z organami ścigania. Szerszeń widział ją tylko przez chwilę, lecz był pewien, że opowie więcej, niż naprawdę wie, włącznie ze swoimi domysłami, garścią plotek, a potem jeszcze będzie to powtarzać przed kamerami telewizyjnymi i pozować fotoreporterom codziennych gazet, którzy za niespełna godzinę się tu pojawią.
– Jest prokurator – powiadomił go Marek, policyjny fotograf, po czym wrócił do składania sprzętu. Jedną ręką wkładał aparat fotograficzny do torby, a w drugiej trzymał chustkę, którą zasłaniał sobie usta i nos, chroniąc się w ten sposób przed upiornym smrodem. To był czwarty miesiąc pracy Marka. Chłopak jeszcze nie zdecydował, czy przenieść się do drogówki, czy zostać na wikcie pionu kryminalnego. Bardziej skłaniał się ku drogówce – tam też potrzebują zdjęć. I choć roboty jest zdecydowanie więcej, łatwo dorobić, zawiadamiając „hieny”, czyli telewizję i tabloidy. A jeśli nie zdążą przyjechać, zawsze jakieś fotki można im sprzedać. Tych tutaj nie – zaraz by stracił robotę. Poza tym współpraca z takimi typami jak Szerszeń nie była prosta ani przyjemna. Hardy młodzieniec czuł się jak popychadło, czego po latach szkoły nie miał ochoty znosić.
– A nagranie? – huknął na niego Szerszeń, po czym wyciągnął z kieszeni kolejną wykałaczkę i wsadził między zęby. Miesiąc temu, pod naciskiem żony i zaprzyjaźnionego kardiologa, przestał palić. Odtąd chodził podenerwowany, wciąż musiał trzymać coś w rękach lub cokolwiek przeżuwać.
– Bateria się wyczerpała. – Fotograf rozłożył bezradnie ręce i wykrzywił twarz w odruchu obrzydzenia, bo fetor wbijał mu się w nozdrza. Liczył, że Szerszeń pozwoli mu odejść.
– To idź do kiosku. Albo weź, kurwa, z tego pilota, bo chyba się już nie przyda. – Podinspektor wskazał na wrak telewizora leżący na podłodze. – Chcę mieć z tego film, jasne? Dokumentacja to twoja działka. Jak to zrobisz, twoja rzecz.
Marek wzniósł oczy do sufitu. Mrucząc pod nosem przekleństwa, wyszedł szukać sklepu elektronicznego. Kiedy był już pewien, że Szerszeń go nie usłyszy, dodał na głos:
– Takie paluszki to możesz sobie wkręcić w dupę, staruszku. Albo do