Behawiorysta. Remigiusz Mróz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Behawiorysta - Remigiusz Mróz страница 23

Behawiorysta - Remigiusz Mróz Mroczna strona

Скачать книгу

chwili dostrzegł zbliżającego się schodami komendanta. Najwyraźniej cała zwołana grupa dochodzeniowa nadal urzędowała w jednej z sal. Nic dziwnego. Znajdowali się w pacie, z którego nie wyjdą dopóty, dopóki Kompozytor tak nie postanowi. Jedyne, co mogli zrobić, to przesiadywać przy stole i prowadzić płonne dyskusje.

      – Muszę się z nim zobaczyć – rzucił Edling.

      Było to wyjątkowo nieuprzejme z jego strony, ale nie miał czasu na powitania. Do egzekucji pozostało najwyżej czterdzieści minut.

      – Nie ma takiej możliwości – powiedział komendant.

      Gerard liczył na to, że przyjdzie mu pertraktować z kimś innym. Policjanci byli ostatnią grupą, do której powinien się zwracać. Właściwie większe szanse na powodzenie miałby u Ubertowskiego.

      – Proszę mnie posłuchać…

      – Nie mam zamiaru.

      – Przeprowadzimy to przesłuchanie pod waszym nadzorem – Edling nie dawał za wygraną. – Będziecie trzymać rękę na pulsie.

      Funkcjonariusz zbliżył się i stanął tuż przed nim.

      – Muszę pana prosić o opuszczenie budynku.

      Tak łagodne podejście Gerard mógł tłumaczyć tylko obawą przed urządzeniami nagrywającymi. Ostatnimi czasy wydawało się, że nosi je każdy, więc nie dziwiło go, że komendant trzyma nerwy na wodzy.

      – Mam pewne informacje – powiedział Edling.

      – W takim razie proszę podać je oficerowi prowadzącemu dochodzenie.

      Gerard bezradnie rozłożył ręce.

      – Czas nagli – zaoponował. – Albo w przeciągu kwadransa coś z niego wyciągnę, albo będziecie mogli szukać zwłok.

      Policjant zbliżył się jeszcze bardziej, sprawiając wrażenie, jakby próbował wyjąć coś językiem spomiędzy zębów.

      – Odejdź, Gerard – szepnął. – Twój czas dawno minął.

      – Powiedział Stephen Douglas do Abrahama Lincolna, gdy ten dwa razy z rzędu nie dostał się do senatu. Co stało się później, nie muszę chyba mówić.

      – Porównujesz się do Lincolna?

      Właściwie był daleki od jakichkolwiek porównań, a w dodatku zmyślił naprędce cytat. Nie miał jednak zamiaru o tym wspominać.

      – Życie tych ludzi jest na szali – powiedział.

      – Owszem – przyznał policjant. – Ale ty nie będziesz miał z tym nic wspólnego.

      – W takim razie skazujesz jedno z nich na śmierć – odparł Edling, robiąc krok w stronę rozmówcy. Znaleźli się stanowczo za blisko, by czuli się komfortowo. – Mam informacje, które mogą otworzyć usta podejrzanemu.

      – Jakie?

      – Przedstawię je dopiero w sali przesłuchań.

      – Więc utrudniasz postępowanie?

      – Nazywaj to, jak chcesz.

      – Nie ma znaczenia, jak ja to nazywam – zaoponował funkcjonariusz. – Liczy się to, jak określa to kodeks karny.

      Edling rozejrzał się, a potem nerwowo zerknął na zegarek. Jeśli zaraz nie znajdzie się w pokoju z zabójcą, będzie za późno. Samo wyciągnięcie informacji trochę potrwa, nie wspominając już o dotarciu policjantów na miejsce. Budynek z pewnością nie znajdował się w centrum żadnego z miast.

      – Po prostu mnie tam wpuść.

      Mężczyzna skrzyżował ręce na piersi. Niedobry znak.

      – Będziesz miał któreś z nich na sumieniu, rozumiesz? – dodał Gerard.

      – A jeśli cię wpuszczę, to się zmieni?

      – Tak.

      Komendant zaśmiał się pod nosem, a potem odwrócił się i zaczął oddalać.

      – Poczekaj, do cholery… – powiedział Edling, ruszając za nim. – Naprawdę mam…

      – Gówno masz – wpadł mu w słowo policjant, a następnie machnął ręką, jakby opędzał się od natrętnego insekta. – I wyjdź stąd. Natychmiast.

      Urzędnik przy wejściu i jeden z funkcjonariuszy zastąpili mu drogę, a potem spojrzeli wymownie w kierunku drzwi. Gerard nadal czuł na ustach cierpki posmak przekleństwa, które samo mu się wymknęło.

      – Nie słyszałeś? – syknął urzędnik. – Wypierdalaj stąd, ale już.

      Cóż, w porównaniu do rozmówcy użył niemal jedwabistej mowy. Edling wycofał się, czując na sobie wzrok obydwu mężczyzn. Komendant wchodził już po schodach i nawet nie obejrzał się przez ramię.

      Gerard wyszedł na ulicę, żałując, że w pośpiechu nie zabrał z domu parasola. Zaczynało padać coraz bardziej, a ołowiane chmury na niebie kazały przypuszczać, że będzie tylko gorzej.

      Poprawił kamizelkę, wodząc wzrokiem za samochodami jadącymi w kierunku skrzyżowania z Ozimską. Na światłach już się korkowało, sznur aut powoli zwalniał. Edling zastanawiał się, dokąd iść. I czy gdziekolwiek.

      Nie tak powinno to wyglądać. Na policji i prokuraturze ciążył obowiązek, by użyć wszelkich atutów, jakie miały na podorędziu. A on stanowił jeden z nich. Wprawdzie pierwsze spotkanie z Kompozytorem trudno było nazwać sukcesem, ale teraz sytuacja była inna. Gerard z każdą chwilą miał coraz więcej informacji i coraz lepiej poznawał tego człowieka. Jego oraz brata bliźniaka, którym niewątpliwie był drugi z zamachowców.

      Nie wiedząc, co począć, Edling skierował się w stronę Kościuszki. Po chwili skręcił w lewo, wchodząc na bruk pokrywający niewielką uliczkę Damrota, prowadzącą do głównego miejskiego deptaka. Przeszedł nim kawałek, ze zdziwieniem odnotowując, że ulica jest niemal zupełnie wyludniona. Nigdy nie panował tu wielkich ruch, ale dziś miał wrażenie, jakby był tutaj sam.

      Wszedł do jednej z droższych restauracji i skierował się wąskimi schodami do części piwnicznej. Nie zdziwiło go, że telewizor jest włączony. NSI transmitowała na żywo przekaz z kamery Kompozytora. Opuszczony magazyn sprawiał upiorne wrażenie, a dwoje trzęsących się ludzi wyglądało, jakby miało zemdleć.

      W lokalu nikogo nie było. Gerard poczekał, aż podejdzie do niego kelner, a potem zamówił kawę. Właściwie mógł ją wypić wszędzie, także w miejscach, gdzie serwowano znacznie lepszą. Ta restauracja miała jednak dwa atuty – o tej porze świeciła pustkami i był tu duży telewizor.

      Podając mu filiżankę, pracownik nawet na niego nie spojrzał. Obaj wbijali wzrok w ekran.

      Kiedy do końca odliczania zostały dwie minuty, kelner

Скачать книгу