Deniwelacja. Remigiusz Mróz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Deniwelacja - Remigiusz Mróz страница 25
Wiktor spoważniał nieco, ale uważał, by nie wyjść na usłużnego. Znał dobrze ludzi takich jak Siergiej, wiedział, jak ich podejść. Przynajmniej do pewnego stopnia. W tym przypadku problem polegał na tym, że pora na jakiekolwiek manipulacje dawno się skończyła.
Przepadła wraz z momentem, gdy Siergiej odkrył, że człowiek, który trafił na jego pole golfowe, nie jest Robertem Kriegerem.
– Ile masz u siebie Polek? – spytał Forst.
– Kilkadziesiąt.
– A więc to odpowiedź na twoje pytanie.
Siergiej nie wyglądał na przekonanego.
– W tej sferze nie robię niczego nielegalnego – zastrzegł. – Polskie służby nie miałyby powodu… na dobrą sprawę nie miałyby nawet podstaw, by wszcząć w mojej sprawie postępowanie.
Forst wzruszył ramionami.
– Więc może nie wszczęły – odezwał się. – W każdym razie nie dowiesz się, jeśli nie pozwolisz mi wykonać tego telefonu.
Bałajew uśmiechnął się pobłażliwie.
– A w zamian mam darować ci życie? – spytał.
Wiktor uznał, że każdą odpowiedź Bałajew potraktuje jak potwarz. Forst nie mógł liczyć na jakikolwiek układ, jedynie na odwleczenie nieuniknionego. W tej chwili było to jednak na wagę złota.
– Nu?
– Zrobisz, co uznasz za stosowne.
Siergiej cmoknął z dezaprobatą i pokręcił głową.
– Nie, nie, nie… – mruknął. – Nie zachowuj się jak ci wszyscy kretyni, którzy sądzą, że jakimś cudem mogą się uratować tylko dlatego, że rzucą mi jakiś ochłap.
– Nie zamierzam.
– Świetnie.
Zanim Rosjanin zdążył dodać coś więcej, do budynku wszedł Borys i oznajmił, że Artiom jest już na miejscu. Forst zaczął zastanawiać się nad tym, ile czasu mu zostało – pięć, dziesięć minut?
Rozmowa będzie krótka, niczego konkretnego z niej nie wyniesie. A już z pewnością niczego, za co mógł przehandlować swoje życie.
Co robić, do kurwy nędzy? Pytanie zagrzmiało mu w głowie jak wystrzał armatni. Było zbyt ogłuszające, by potrafił zebrać myśli.
– Wstawaj – rzucił Bałajew i sam się podniósł.
Forst ani drgnął. Każda sekunda była cenna, kiedy zostało ich tak niewiele.
– No, już – ponaglił go Siergiej.
Potem rzucił cicho krótkie słowo. Brzmiało jak klucz – wcześniej ustalony sygnał, na który ochroniarz od początku czekał. Zol? Sol? Szol? Trudno było przesądzić, bo Rosjanin wypowiedział je ledwo słyszalnym szeptem.
Tyle jednak wystarczyło, by zabrzmiało niepokojąco.
Borys zbliżył się, a potem chwycił za sznur krępujący Forstowi dłonie. Podniósł zdezorientowanego Wiktora, a potem poprowadził go na zewnątrz, zgiętego w pół. Ruszyli w kierunku głównej bramy.
Forst mógł dopytywać, dokąd go zabierają i co zamierzają. Wiedział jednak, że traciłby tylko niepotrzebnie energię.
Wpakowali go na tylne siedzenie samochodu Artioma. Borys zajął miejsce obok niego, Siergiej usiadł z przodu. Kierowca bez słowa ruszył przed siebie.
Bałajew raz po raz spoglądał na Forsta w lusterku, jakby spodziewał się, że ten w końcu zacznie indagować. Wiktor jednak się nie odezwał.
Podróż trwała niewiele ponad dziesięć minut. Wyjechali z nowo wybudowanych, zadbanych osiedli, które przywodziły na myśl amerykańskie rezydencje na Florydzie, a potem ruszyli autostradą w kierunku La Marquesa.
Zjechali z niej dość szybko, skręcając ku rozległemu jezioru widocznemu w oddali. Znów pojawiły się osiedla przypominające te na wschodnim wybrzeżu USA. Najwyraźniej budowano tutaj na jedną, określoną modłę.
Przynajmniej tam, gdzie osiedlała się zamożna część mieszkańców.
– Wydajesz się zainteresowany okolicą – zauważył Bałajew.
– Ostatni rzut oka na ten świat, zanim znajdę się na tamtym.
Siergiej docenił to cichym parsknięciem.
– Sprowadzają się tu głównie moi rodacy, Brytyjczycy, a ostatnio także Belgowie. Tych drugich jest najwięcej, niektórzy twierdzą nawet, że ta okolica to nowe wybrzeże Wielkiej Brytanii.
– Mhm.
– Hiszpanów został ułamek – ciągnął Bałajew, kiedy Artiom zjechał z autostrady na mniejszą drogę prowadzącą w stronę jeziora. – Ale zaraz wjedziemy w rejon, gdzie jest ich trochę więcej.
Różnica była zauważalna. Wszędobylską florydzką atmosferę zastąpił obraz biedy, ospałości i brudu. Droga stała się wyboista, a po chwili przeszła w nieutwardzoną ścieżkę, właściwie pasującą bardziej do ruchu rowerowego niż samochodowego. Po bokach Forst dostrzegł zawalone, niedokończone konstrukcje, pewnie projekty budowlane, na które zabrakło funduszy. Zamiast ludzi zadomowiły się w nich ptaki. Stanowiły też najwyraźniej źródło artystycznego wyrazu, przynajmniej jeśli wziąć pod uwagę liczbę pokrywających je graffiti.
Minęli budynki i pochylone, zardzewiałe płoty, a potem zatrzymali się nieopodal wody. Siatka odgradzająca wybrzeże była w tym miejscu przecięta.
Forst nie mógł mieć dłużej złudzeń. Utopią go.
Wyszli z samochodu, po czym poprowadzili Wiktora nad wodę. Tuż przed miejscem, gdzie kończyło się piaszczyste podłoże, Borys popchnął go na tyle mocno, że były komisarz stracił równowagę.
Upadł na kolana w wodzie. Powiódł wzrokiem po przestworze jeziora, a potem opuścił głowę.
Wokół panowała niczym niezmącona cisza.
– Salinas de Torrevieja – odezwał się Siergiej. – Woda ma taki kolor ze względu na zasolenie.
Wiktor podniósł spojrzenie. Gdyby nie to, że na tafli widać było fale, powiedziałby, że ma przed sobą rozległe błotnisko. Po chwili, kiedy słońce wyszło zza chmur, doszedł jednak do wniosku, że kolor wody zbliżony jest bardziej do różowego.
– Ludzie przyjeżdżają tu z całej okolicy – dodał Rosjanin, rozglądając się. – To znaczy… nie tu konkretnie, większość kieruje się na calle de las Lavandores, tam parkuje i przechodzi kilkaset metrów do jeziora. W sezonie zbiera się tam sporo entuzjastów błotnych kąpieli. My natomiast jesteśmy w raczej odludnym miejscu.
Trudno