Noc nad oceanem. Ken Follett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Noc nad oceanem - Ken Follett страница 13
Zastanowiła się. Zadzwonili po ojca zaraz po tym, jak przybyła na posterunek, czyli niecałą godzinę temu. Minie kolejna godzina, zanim ojciec tutaj dotrze.
– W porządku – odezwała się do uprzejmego sierżanta. – Dziękuję.
Otworzył jedne z drzwi w holu.
– Tu będzie pani wygodniej zaczekać na taksówkę.
Zapalił światło.
Margaret wolałaby zostać i porozmawiać z fascynującym Harrym Marksem, ale nie chciała odrzucać zaproszenia uczynnego sierżanta, zwłaszcza że przyznał jej rację.
– Dziękuję – powtórzyła.
Gdy szła do drzwi, usłyszała głos Harry’ego:
– Kolejne oszustwo.
Weszła do pokoiku. Były tam tandetne krzesła i ława, goła żarówka pod sufitem i zakratowane okno. Nie mogła zrozumieć, dlaczego sierżant uznał to pomieszczenie za wygodniejsze od korytarza. Odwróciła się, by mu o tym powiedzieć.
Drzwi zatrzasnęły się, wydając głuchy łoskot. Rzuciła się ku nim z sercem przepełnionym lękiem i przeczuciem tragedii. Jej obawy się potwierdziły, gdy usłyszała zgrzyt przekręcanego w zamku klucza. Wściekle szarpnęła za klamkę. Drzwi się nie otworzyły.
Zrozpaczona oparła czoło o drewnianą futrynę.
Za drzwiami usłyszała śmiech, a potem głos Harry’ego, stłumiony, lecz wyraźny.
– Ty draniu – syknął.
Odpowiedź sierżanta pozbawiona była tym razem wszelkiej uprzejmości.
– Zamknij dziób! – rzucił szorstko.
– Nie masz prawa i dobrze o tym wiesz.
– Jej ojciec jest cholernym markizem i to całe prawo, jakiego potrzebuję.
Nic więcej nie powiedziano.
Margaret ze smutkiem uświadomiła sobie, że przegrała. Wielka ucieczka się nie powiodła. Została zdradzona przez ludzi, którzy udawali, że jej pomagają. Była wolna przez chwilkę, ale to szybko się skończyło. Nie wstąpię dziś do ATS, pomyślała z przygnębieniem. Wsiądę na pokład samolotu Pan Am i polecę do Nowego Jorku, uciekając przed wojną. Po wszystkim, przez co przeszła, jej los wcale się nie zmienił. Wydawało się to takie niesprawiedliwe.
Po długiej chwili odwróciła się plecami do drzwi i zrobiła kilka kroków w stronę okna. Zobaczyła puste podwórze i ceglany mur. Stała tam, pokonana i bezradna, spoglądając przez kraty na jaśniejące niebo i czekając na ojca.
Eddie Deakin zakończył przegląd samolotu Pan Am. Cztery silniki gwiazdowe, każdy o mocy tysiąca sześciuset koni mechanicznych, lśniły od oliwy. Każdy miał średnicę równą wzrostowi dorosłego człowieka. Wszystkie pięćdziesiąt sześć świec wymieniono. Pod wpływem nagłego impulsu Eddie wyjął z kieszeni kombinezonu szczelinomierz i wsunął go w podstawę silnika, między gumę a metal, sprawdzając mocowanie. Silne wibracje podczas długiego lotu były ciężką próbą dla śrub. Jednak szczelinomierz Eddiego nie zagłębił się nawet na pół centymetra. Uchwyty trzymały.
Zamknął klapę i zszedł po drabince. Samolot będzie teraz spuszczany na wodę, a on w tym czasie zdejmie kombinezon, umyje się i włoży czarny lotniczy mundur Pan American.
Słońce jasno świeciło, gdy opuścił dok i ruszył na wzgórze do hotelu, w którym nocowała załoga. Czuł dumę z tego samolotu i z wykonywanej pracy. Załoga Clippera stanowiła elitę. To byli najlepsi ludzie, jakich zatrudniała linia lotnicza, gdyż tę nową trasę transatlantycką uważano za najbardziej prestiżową. Do końca życia będzie mógł opowiadać, że od początku latał przez Atlantyk.
Zamierzał jednak szybko z tym skończyć. Miał trzydzieści lat, przed rokiem poślubił Carol-Ann, a teraz była w ciąży. Latanie jest dobre dla kawalera, ale on nie zamierzał spędzić całego życia z dala od żony i dzieci. Odkładał pieniądze i zebrał już prawie dość, żeby otworzyć własny interes. Miał na oku pewne miejsce niedaleko Bangor w stanie Maine, które idealnie nada się na lotnisko. Będzie serwisował samoloty i sprzedawał paliwo, a w końcu kupi samolot transportowy. Po cichu marzył o tym, by kiedyś mieć własną linię lotniczą, tak jak Juan Trippe, założyciel Pan American.
Wkroczył na teren hotelu Langdown Lawn. Załogi Pan American miały szczęście, że taki przyjemny hotel znajdował się niecałe dwa kilometry od kompleksu Imperial Airways. Był to typowy angielski pensjonat, prowadzony przez sympatyczną parę o czarujących manierach, serwującą w słoneczne popołudnia herbatę na świeżym powietrzu.
Wszedł do środka. W holu wpadł na swojego zastępcę, Desmonda Finna, zwanego przez wszystkich Mickey. Finn przypominał Eddiemu postać Jimmy’ego Olsena z komiksów o Supermanie: był niefrasobliwym facetem o szerokim uśmiechu i odznaczał się skłonnością do nabożnego podziwiania Eddiego, którego takie uwielbienie wprawiało w konsternację. Rozmawiał przez telefon i na widok szefa powiedział:
– Och, proszę zaczekać. Ma pan szczęście. Właśnie wszedł. – Wręczył Eddiemu słuchawkę i rzekł: – Telefon do ciebie.
Potem poszedł po schodach na górę, uprzejmie zostawiając go samego.
– Halo? – powiedział Eddie.
– Czy to Edward Deakin?
Eddie zmarszczył brwi. Nie rozpoznał głosu, a nikt nie nazywał go Edwardem.
– Tak, mówi Eddie Deakin. Z kim rozmawiam?
– Chwileczkę. Mam na linii pańską żonę.
Serce Eddiego zaczęło bić szybciej. Dlaczego Carol-Ann dzwoni do niego ze Stanów? Coś się musiało stać.
Po chwili usłyszał jej głos.
– Eddie?
– Cześć, kochanie. Co się dzieje?
Wybuchła płaczem.
Zaatakowały go skłębione myśli, jedna gorsza od drugiej: dom spłonął, ktoś umarł, została ranna w jakimś wypadku, poroniła…
– Carol-Ann, uspokój się. Nic ci się nie stało?
– Nie… jestem… ranna… – wykrztusiła przez łzy.
– No to co jest? – zapytał z obawą. – Co się stało? Spróbuj mi powiedzieć, dziecinko.
– Ci ludzie… przyszli do domu.
Eddie zastygł z przerażenia.
– Jacy ludzie? Co ci zrobili?