Kości proroka. Ałbena Grabowska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kości proroka - Ałbena Grabowska страница 20

Kości proroka - Ałbena Grabowska

Скачать книгу

albo Bazyli przyjdą do mnie i zaczną mnie wypytywać, czy nie byłem z Albertem w zmowie. A kiedy zaprzeczę, poddadzą mnie torturom. Źle znoszę ból. Przyznałbym się nawet do tego, czego nie zrobiłem. Na szczęście nikt nie zwracał na mnie uwagi. Pracowałem nadal w kuchni, kroiłem i obierałem warzywa, skubałem kurczaki i kuropatwy kupowane od wieśniaków na targu. Odliczałem miesiące. Jeszcze dwadzieścia dwa nowie i znajdę się wśród uprzywilejowanych. Staram się mieć oczy i uszy otwarte. Dużo o tym myślałem i doszedłem do wniosku, że Albert próbował krzewić wśród braci swoją wiarę. W przeciwnym razie nie przeszukano by jego rzeczy i nie znaleziono zakazanej księgi. Oczywiście, ktoś mógł go zobaczyć modlącego się w cerkwi i doniósł o tym naszym przełożonym, ale wydaje mi się to nieprawdopodobne. Czy ktoś przebyłby drogę z Filipopolis do naszego klasztoru, trzy dni w pyle i kurzu, by powiedzieć, że widział bogomiła w chrześcijańskiej świątyni? I po co? Cesarz jest nam życzliwy, pozwala na wyznawanie naszej wiary, co więcej – chroni ją. Gdyby nie uwarunkowania polityczne, może zostałby jednym z nas? Ciekawa myśl, szkoda, że nie mogę się nią z nikim podzielić.

      – Bracie Cyrylu. – Usłyszałem cichy szept.

      Uniosłem gwałtownie głowę. Pogrążony w myślach nie zauważyłem nadchodzącego brata. Zerwałem się. Mało brakowało, a wysypałbym jęczmień z naczynia.

      – Skradasz się tu, bracie Romanie, niczym złodziej – rzekłem niezadowolony i zaraz skarciłem się za to w myślach.

      Roman od kilku lat należał do starszyzny. Nie powinienem zwracać się do niego tak niegrzecznie. Przeprosiłem go natychmiast – machnął tylko ręką. Uśmiechnął się i zagadnął:

      – Zapowiada się piękny dzień, prawda?

      Od kiedy to starszyzna przychodzi do kuchni, do młodszego brata, żeby rozmawiać o pogodzie?

      – Prawda. Będzie słonecznie, choć nie tak upalnie jak ostatnio. Odpoczniemy od duchoty.

      – Wszyscy narzekamy na duchotę.

      – Ja nie narzekam – zaprzeczyłem szybko. – Czym mogę ci służyć, bracie?

      W czasie letnich miesięcy, kiedy stałem przy kuchni, upał stawał się nie do zniesienia. Nieraz robiło mi się słabo. Brat Albert kazał mi wtedy wychodzić na powietrze i spokojnie oddychać.

      – Tak, tak... – zgodził się szybko Roman. – Chciałem ci przekazać, że w następnym miesiącu w klasztorze będziemy gościć grupę braci z Rodopów. Przygotuj zatem więcej jedzenia. Dostaniesz kilku ludzi do pomocy.

      Pokiwałem głową.

      – Dziś też mamy gościa, brata pustelnika Kiriaka.

      – Mam odmierzone porcje – zatroskałem się. – Nikt mnie nie uprzedził...

      – Kiriak zapewne pości – uspokoił mnie Roman. – Ale gdyby zaszła taka konieczność, podziel na pół moją porcję.

      Znów pokiwałem głową. Dlaczego on jest dla mnie taki życzliwy?

      – Oczywiście. Jeśli pozwolisz, wrócę teraz do pracy. W najbliższym czasie zaplanuję zakup większej ilości jedzenia.

      Zaczekałem, aż Roman wyjdzie, ale on nie ruszył się z miejsca.

      – Jesteś w kuchni sam, przydzielę ci na stałe braci do pomocy. A dziś sam osobiście pomogę w gotowaniu.

      – Czy to wypada, aby starszyzna...? – zacząłem, ale mi przerwał.

      – To nie jest oficjalna wizyta, dlatego im mniej osób się dowie, że przychodzi brat Kiriak, tym lepiej. Nie znam szczegółów i nie mogę o tym rozmawiać, ale wezwano go tu w związku ze śmiercią... Alberta. Wizyta mnichów z Rodopów jest także z tym związana.

      Usiadł koło mnie na stołku i zabrał się do obierania warzyw. Ja wróciłem do swojego jęczmienia, bo zamierzałem zrobić bozę. Miałem też w planach przygotowanie napoju z żurawiny, co najmniej kilka beczek, by ten odżywczy napój służył nam zimą. To też należało do moich obowiązków, choć pierwszeństwo miały codzienne posiłki.

      – Czy to wszystko robisz sam? – spytał Roman, patrząc z niedowierzaniem na wielką kadź z wrzątkiem na zupę dla pięćdziesięciu braci. – Przecież to za wiele pracy dla jednego człowieka.

      Też tak uważałem, lecz nie podzieliłem się z nim tą opinią. Kto wie, czy nie jest szpiegiem starszyzny.

      – Dawniej tylko pomagałem... Albertowi. Od czasu, kiedy powołano go... na górę, sam gotuję. Do zmywania i podawania przydzielono młodych braci. Jak widzisz, radzę sobie i posiłki są na czas. Pomaga mi w tym moja własna filozofia – dodałem ośmielony jego życzliwym spojrzeniem. Prawie kończyłem czyszczenie ziarna, a on sprawnie wrzucał kolejne oskrobane marchwie do kotła.

      – Czy mogę wiedzieć jaka? – spytał, spoglądając na mnie. Płukałem teraz ziarno we wcześniej przygotowanej wodzie.

      – Nie myślę o tym, że gotuję dla tak wielu osób. Ani o tym, czy zdążę obrać warzywa i oskubać kurczaka. Nie myślę o tym, że powinienem wydać kwaśne mleko i słodki wywar z szyszek sosnowych na śniadanie... Wreszcie nie myślę o tym, że kij albo bat może spaść na mój grzbiet...

      – To o czym myślisz? – Roman skończył z warzywami, podszedł do mnie i zabrał naczynie z wypłukanym jęczmieniem. – Ja nastawię zakwas – dodał. – Ty wracaj do zupy.

      Ruszał się sprawnie i nie pytał, co ma robić.

      – Mój wuj był bozadżiją – powiedział, jakby czytał w moich myślach. – Jako dziecko pomagałem mu robić bozę, a potem pchałem wózek i krzyczałem: „Chodźcie na bozę, pyszną, świeżą bozęęęę!” – zamilkł i się uśmiechnął.

      – Myślę o tym – wróciłem do meritum – żeby obrać kolejną marchewkę, kolejny burak. Tylko o następnym ruchu nożem. Kiedy skubię drób, jestem jedynie tym, który wyrywa pióro, odkłada, wyrywa następne, następne i jeszcze jedno... W ten sposób udaje mi się skończyć pracę i się nie zmęczyć.

      – I nie bać bata – westchnął Roman. – Mnie też jest ciężko. Czasem... – Zmitygował się. – Chociaż pewnie myślisz, że na górze tylko się modlimy i czytamy księgi.

      Boza nastawiona, zupa bulgocze na ogniu. Zaczęliśmy przygotowywać razem kwaśne mleko na śniadanie i gęsty, lepki wywar z szyszek sosnowych z cukrem, nazywamy miodem z boru. Oddzieliliśmy to, co pójdzie na wspólny stół, od tego, co Uriasz lub jeden z pomagających zaniesie starszyźnie do ich pokoi. Porozumiewaliśmy się przy tym bez słów.

      – Podoba mi się to, co powiedziałeś o gotowaniu.

      Mówiłem nie o gotowaniu, ale o życiu. Zabrakło mi jednak odwagi, by sprostować.

      – A co ty robisz, kiedy... jest ci ciężko? – spytałem.

      – Wyobrażam sobie rodzinną wieś. Opuściłem ją jako dziesięciolatek, więc doskonale wszystko pamiętam.

      – Gdzie jest

Скачать книгу