Kości proroka. Ałbena Grabowska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kości proroka - Ałbena Grabowska страница 20
– Bracie Cyrylu. – Usłyszałem cichy szept.
Uniosłem gwałtownie głowę. Pogrążony w myślach nie zauważyłem nadchodzącego brata. Zerwałem się. Mało brakowało, a wysypałbym jęczmień z naczynia.
– Skradasz się tu, bracie Romanie, niczym złodziej – rzekłem niezadowolony i zaraz skarciłem się za to w myślach.
Roman od kilku lat należał do starszyzny. Nie powinienem zwracać się do niego tak niegrzecznie. Przeprosiłem go natychmiast – machnął tylko ręką. Uśmiechnął się i zagadnął:
– Zapowiada się piękny dzień, prawda?
Od kiedy to starszyzna przychodzi do kuchni, do młodszego brata, żeby rozmawiać o pogodzie?
– Prawda. Będzie słonecznie, choć nie tak upalnie jak ostatnio. Odpoczniemy od duchoty.
– Wszyscy narzekamy na duchotę.
– Ja nie narzekam – zaprzeczyłem szybko. – Czym mogę ci służyć, bracie?
W czasie letnich miesięcy, kiedy stałem przy kuchni, upał stawał się nie do zniesienia. Nieraz robiło mi się słabo. Brat Albert kazał mi wtedy wychodzić na powietrze i spokojnie oddychać.
– Tak, tak... – zgodził się szybko Roman. – Chciałem ci przekazać, że w następnym miesiącu w klasztorze będziemy gościć grupę braci z Rodopów. Przygotuj zatem więcej jedzenia. Dostaniesz kilku ludzi do pomocy.
Pokiwałem głową.
– Dziś też mamy gościa, brata pustelnika Kiriaka.
– Mam odmierzone porcje – zatroskałem się. – Nikt mnie nie uprzedził...
– Kiriak zapewne pości – uspokoił mnie Roman. – Ale gdyby zaszła taka konieczność, podziel na pół moją porcję.
Znów pokiwałem głową. Dlaczego on jest dla mnie taki życzliwy?
– Oczywiście. Jeśli pozwolisz, wrócę teraz do pracy. W najbliższym czasie zaplanuję zakup większej ilości jedzenia.
Zaczekałem, aż Roman wyjdzie, ale on nie ruszył się z miejsca.
– Jesteś w kuchni sam, przydzielę ci na stałe braci do pomocy. A dziś sam osobiście pomogę w gotowaniu.
– Czy to wypada, aby starszyzna...? – zacząłem, ale mi przerwał.
– To nie jest oficjalna wizyta, dlatego im mniej osób się dowie, że przychodzi brat Kiriak, tym lepiej. Nie znam szczegółów i nie mogę o tym rozmawiać, ale wezwano go tu w związku ze śmiercią... Alberta. Wizyta mnichów z Rodopów jest także z tym związana.
Usiadł koło mnie na stołku i zabrał się do obierania warzyw. Ja wróciłem do swojego jęczmienia, bo zamierzałem zrobić bozę. Miałem też w planach przygotowanie napoju z żurawiny, co najmniej kilka beczek, by ten odżywczy napój służył nam zimą. To też należało do moich obowiązków, choć pierwszeństwo miały codzienne posiłki.
– Czy to wszystko robisz sam? – spytał Roman, patrząc z niedowierzaniem na wielką kadź z wrzątkiem na zupę dla pięćdziesięciu braci. – Przecież to za wiele pracy dla jednego człowieka.
Też tak uważałem, lecz nie podzieliłem się z nim tą opinią. Kto wie, czy nie jest szpiegiem starszyzny.
– Dawniej tylko pomagałem... Albertowi. Od czasu, kiedy powołano go... na górę, sam gotuję. Do zmywania i podawania przydzielono młodych braci. Jak widzisz, radzę sobie i posiłki są na czas. Pomaga mi w tym moja własna filozofia – dodałem ośmielony jego życzliwym spojrzeniem. Prawie kończyłem czyszczenie ziarna, a on sprawnie wrzucał kolejne oskrobane marchwie do kotła.
– Czy mogę wiedzieć jaka? – spytał, spoglądając na mnie. Płukałem teraz ziarno we wcześniej przygotowanej wodzie.
– Nie myślę o tym, że gotuję dla tak wielu osób. Ani o tym, czy zdążę obrać warzywa i oskubać kurczaka. Nie myślę o tym, że powinienem wydać kwaśne mleko i słodki wywar z szyszek sosnowych na śniadanie... Wreszcie nie myślę o tym, że kij albo bat może spaść na mój grzbiet...
– To o czym myślisz? – Roman skończył z warzywami, podszedł do mnie i zabrał naczynie z wypłukanym jęczmieniem. – Ja nastawię zakwas – dodał. – Ty wracaj do zupy.
Ruszał się sprawnie i nie pytał, co ma robić.
– Mój wuj był bozadżiją – powiedział, jakby czytał w moich myślach. – Jako dziecko pomagałem mu robić bozę, a potem pchałem wózek i krzyczałem: „Chodźcie na bozę, pyszną, świeżą bozęęęę!” – zamilkł i się uśmiechnął.
– Myślę o tym – wróciłem do meritum – żeby obrać kolejną marchewkę, kolejny burak. Tylko o następnym ruchu nożem. Kiedy skubię drób, jestem jedynie tym, który wyrywa pióro, odkłada, wyrywa następne, następne i jeszcze jedno... W ten sposób udaje mi się skończyć pracę i się nie zmęczyć.
– I nie bać bata – westchnął Roman. – Mnie też jest ciężko. Czasem... – Zmitygował się. – Chociaż pewnie myślisz, że na górze tylko się modlimy i czytamy księgi.
Boza nastawiona, zupa bulgocze na ogniu. Zaczęliśmy przygotowywać razem kwaśne mleko na śniadanie i gęsty, lepki wywar z szyszek sosnowych z cukrem, nazywamy miodem z boru. Oddzieliliśmy to, co pójdzie na wspólny stół, od tego, co Uriasz lub jeden z pomagających zaniesie starszyźnie do ich pokoi. Porozumiewaliśmy się przy tym bez słów.
– Podoba mi się to, co powiedziałeś o gotowaniu.
Mówiłem nie o gotowaniu, ale o życiu. Zabrakło mi jednak odwagi, by sprostować.
– A co ty robisz, kiedy... jest ci ciężko? – spytałem.
– Wyobrażam sobie rodzinną wieś. Opuściłem ją jako dziesięciolatek, więc doskonale wszystko pamiętam.
– Gdzie jest