Ciężkie czasy na te czasy. Чарльз Диккенс

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ciężkie czasy na te czasy - Чарльз Диккенс страница 7

Жанр:
Серия:
Издательство:
Ciężkie czasy na te czasy - Чарльз Диккенс

Скачать книгу

się to w obecności pani Gradgrind.

      – Przepraszam panią – rzekł Bounderby do żony praktycznego człowieka – jak to było?

      – O nieszczęśliwe to moje zdrowie! – odpowiedziała pani Gradgrind. – Dziewczę obiecało chodzić do szkoły – a pan Gradgrind potrzebował dziewcząt chodzących do szkoły, a Ludwika i Tomasz donieśli, że dziewczę chce chodzić do szkoły; a ponieważ pan Gradgrind potrzebował dziewcząt chodzących do szkoły, więc jakże można było sprzeciwić się temu, kiedy fakt był taki.

      – To ja ci powiem, Gradgrind: odpędź dziewczynę i rzecz będzie skończona – zdecydował Bounderby.

      – Bardzo mi po myśli twoja rada.

      – Zróbże to wnet – rzekł Bounderby. – Takie było prawidło moje od lat dziecięcych. Kiedy pomyślałem: ucieknę od mej babki z króbki do jajek, to wnet to uczyniłem. Postąp tak samo.

      Zrób wnet, co masz zrobić.

      – Czy nie pójdziesz na spacer? – zapytał praktyczny przyjaciel. – Miałem gdzieś adres jej ojca. Może się zgodzisz przejść się ze mną po mieście?

      – I owszem jeżeli masz to wnet uczynić – rzekł Bounderby.

      Bounderby wcisnął z jakimś gwałtem kapelusz na głowę; a zawsze to czynił, aby dowieść, że sam sobie wszystko zawdzięcza, a więc jest człowiekiem, który nie miał czasu dowiedzieć się o sposobie przyzwoitego nakładania kapelusza. Zapuścił ręce w kieszenie i wyszedł do sieni.

      – Nigdy nie noszę rękawiczek – prawił głośno. – Bez rękawiczek drapałem się na drabinę społeczną i pewno bym z nimi nie wdrapał się tak wysoko.

      Zostawiony na chwilę w sieni, po której się przechadzał, gdy pan Gradgrind poszedł na górę po adres, Bounderby otworzył drzwi do dziecinnego pokoju, zwanego gabinetem naukowym, i zajrzał do wysłanej kobiercem komnaty, która na przekór szafom z książkami, biurkom i rozlicznym pomocom naukowym i filozoficznym, wyglądała jak sala perukarza, przeznaczona do strzyżenia włosów. Ludwika, tęskno wsparta na oknie, patrzała przed siebie, nic nie widząc; młody Tomasz stał przed ogniem, sapiąc, niezadowolony i chmurny. Przyszłe Adamy Smithy lub Malthusy, dwa młodsze Gradgrindzięta, wyszły pod opieką na odczyt, a mała Joasia, zapaćkawszy sobie twarzyczkę mieszaniną kredy, ołówka i łez, usnęła nad prostymi ułamkami.

      – Wszystko przyszło do porządku Ludwiko; wszystko dobrze, Tomaszu – rzekł pan Bounderby.

      – Nie róbcie tylko tego więcej. Sam ułagodzę gniew ojcowski. Cóż, Ludwiko? To warte pocałunku? Czyż nie?

      – Możesz pan go wziąć, panie Bounderby – odrzekło dziewczę po chwili obojętnego milczenia, potem powolnie przeszło komnatę i jakoż bez wdzięku nadstawiło mu swoją twarzyczkę, nie patrząc na niego wcale.

      – Zawsze byłaś moją faworytką. Ludwiko! – rzekł pan Bounderby. – No, bądź zdrowa, Ludwiko.

      Odszedł, a dzieweczka stała na tym samym miejscu i tarła pocałowaną jagodę chustką, aż do ognistej czerwoności. Jeszcze po tym minut pięć trwało to tarcie okrutne.

      – Co ty robisz, Luciu? – ponuro spytał Tomasz. – Wytrzesz sobie dziurę w twarzy.

      – Możesz wykroić to miejsce scyzorykiem, Tomaszu. Pewno nie zapłaczę.

      ROZDZIAŁ V. KAMERTON

      ROZDZIAŁ V

      KAMERTON

      Coketown, do którego obecnie dążyli panowie Gradgrind i Bounderby, było triumfem faktu: nie miało w sobie żadnych śladów wyobraźni, zupełnie jak pani Gradgrind. Uderzmy kamertonem w Coketown, nim rozpoczniemy pieśń o nim.

      Miasto z czerwonej cegły, a raczej z cegły, która mogłaby być czerwona, gdyby dym i popiół pozwoliły na to. Za wdaniem się ich, Coketown stało się jakoś nienaturalnie czerwone i czarne jak malowane oblicze dzikiego wyspiarza. Było to miasto maszyn i wysokich kominów, z których nieskończone węże dymu kłębiły się ciągle i nieustannie, a nigdy rozplątać się nie mogły. Coketown posiadało czarny kanał i rzeczkę sposoczoną cuchnącą farbą; miało także olbrzymie budynki pełne okien; we wnętrzu tych budynków po całych dniach rozlegał się stuk i hałas; podnosił się i opadał monotonnie piston parowej maszyny podobny do głowy słonia cierpiącego na napady melancholii. Kilka wielkich ulic, podobnych do siebie jak dwie krople wody, przerzynało miasto wspólnie z kilkoma mniejszymi, także podobnymi do siebie. Ulice i uliczki zamieszkane były przez ludzi jednakowego zupełnie kalibru, którzy o jednej i tej samej godzinie stąpali jednym i tym samym krokiem po jednym i tym samym bruku do jednej i tej samej roboty – i dla których wczoraj było takież same jak dziś, a jutro miało być takież jak wczoraj, a każdy rok podobny do ubiegłego i mającego nastąpić. Te własności Coketown stanowiły z jego pracą pewną całość; przeciwstawić im można było to, iż w mieście tym wyrabiano znane na cały świat przedmioty uprzyjemniające życie wytworne, co więcej – przedmioty rozkoszy, tak niezbędne dla pięknych pań, z których ani jedna nie zniosłaby, żeby przy niej wymówiono choćby nazwę Coketown. Reszta zarysów grodu tego była dość przypadkowa,a streszcza się następująco:

      W Coketown widać było tylko pracę, jedną pracę. Jeżeli członkowie jakiejś sekty religijnej budowali kaplicę, jak to już uczynili członkowie osiemnastu innych różnych sekt, to koniecznie wznosili nabożny magazyn z czerwonej cegły, a w napadzie amatorstwa i chęci osiągnięcia wysokiego stylu architektonicznego – z jakąś klatką na wierzchu, w której mieściła się sygnaturka, dająca znać o czasie otwarcia magazynu modlitwy. Jednym wyjątkiem był New Church; budynek wytynkowany, z kwadratową wieżą u wejścia, ukoronowaną czterema krótkimi szczytami, podobnymi do czterech nóg stołowych. Wszystkie szyldy w mieście były wymalowane jednym pismem, poważnym, czarnym na bieli. Więzienie mogło uchodzić za szpital, szpital za więzienie; ratusz mógł być albo więzieniem, albo szpitalem, albo jednym i drugim, albo jeszcze czymś innym, bo nie było żadnej różnicy we wdziękach ich architektury. Fakt, fakt, fakt, fakt wszędzie w niematerialnym i materialnym aspekcie miasta. Szkoła pana M'Choakumchilda była doskonałym faktem, szkoła rysunku takimż doskonałym faktem, i stosunki przedsiębiorcy z pracownikami były takim samym faktem. I wszędzie był fakt, zaczynając od szpitala położniczego aż do cmentarza. To, czego nie można było wyrazić cyframi, czego nie można kupić jak najtaniej a sprzedać jak najdrożej, nie istniało tam – istnieć nie mogło – istnieć nie będzie aż do skończenia świata. Amen.

      Miasto tak namaszczone faktem i z takim triumfem utwierdzające fakt wszędzie – naturalnie Niestety, nie we wszystkim. Coketown nie wyszło z własnych pieców hutniczych czyste, jak złoto wychodzi czyste z ognia. Pierwsze – niepokojące, tajemnicze i nierozwiązane pytanie było: "Kto właściwie należy do owych osiemnastu sekt?" Bo w każdym razie nie robotnicy. Dziwnie było przechadzać się po ulicach w poranek niedzielny i patrzeć, jak dźwięk dzwonów, przyprowadzający do rozpaczy chorych i nerwowych, nie wywołuje wcale robotników z dzielnic przez nich zamieszkanych, z ich własnych ciasnych pokoików, z rogów ich ciasnych ulic – gdzie stali bezmyślnie, spoglądając na śpieszących do kościołów i kaplic, jak na rodzaj stworzeń nic z nimi wspólnego nie mających. Uderzało to w oczy nie tylko obcych przybyszów, ale i pewną miejscową grupę z samego Coketown, której przedstawiciele przy każdej

Скачать книгу