Ciężkie czasy na te czasy. Чарльз Диккенс
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ciężkie czasy na te czasy - Чарльз Диккенс страница 8
Była sobie staruszka i bardzo łakoma, Zawsze przy zdrowiu i zawsze przy piciu;
Jadła i piła ciągle, aż brała oskoma, I cóż? Zawsze jej czegoś brakowało w życiu.
Owoż zdaje się, iż można było znaleźć jakieś podobieństwo między klasą robotników Coketown a małymi Gradgrindziętami. Zapewne nikt z ludzi przy zdrowych zmysłach, obznajmiony z cyframi, nie uwierzy, gdy mu kto powie dzisiaj, że jeden z najgłówniejszych elementów życia robotników Coketown w ciągu długich lat był rozmyślnie tłumiony – że w tych ludziach była wyobraźnia, która domagała się zdrowych warunków istnienia i zaprzestania tej chorobliwej wegetacji. Że w miarę pogrążania się ich w ciężkiej i jednostajnej pracy rodziła się w nich potrzeba fizycznego odprężenia, jakiejś ulgi wywołującej wesołość i krzepiącej ducha, żeby mogli chociaż w niedzielę rozerwać się skocznym tańcem przy skocznej muzyce, skosztować jakiegoś niewykwintnego przysmaku, w którym pan M'Choakumchild palców by nie umaczał. Wymagania te trzeba było starać się zadowolić, jeśli nie chciano, aby się one w jakie zło przeradzały. Przeradzać się zaś w zło musiały, chyba żeby prawa natury ludzkiej zostały poprawione przez jakiś Parlament.
– Ten człowiek mieszka w dzielnicy Pod's End, a ja dobrze nie wiem, gdzie jest ta dzielnica – rzekł pan Gradgrind. – Gdzie to jest, Bounderby?
Pan Bounderby wiedział tylko, że to jest gdzieś na końcu miasta. Zatrzymali się na chwilę, rozpatrując się.
W tej chwili zza węgla ulicy wybiegła z przestraszonym obliczem dziewczynka, którą pan Gradgrind poznał od razu.
– Stój! – krzyknął. – Stój! Dokąd to bieżysz? Stójże!
Dziewczę numer dwadzieścia przystanęło drżące i dygnęło.
– Czemu jak szalona latasz w tak nieprzyzwoity sposób po ulicach – zapytał pan Gradgrind.
– Ja – panie! Ktoś mnie gonił – wyjąkało dziewczę. – Musiałam uciekać.
– Gonił?- powtórzył pan Gradgrind. – A któż to chciał za t o b ą biegać?
Odpowiedź na pytanie i bez udziału Cesi zjawiła się w postaci chłopca o białej cerze, owego Bitzera, który, biegnąc na oślep, wypadł zza węgła i nie myśląc o czekającej go zawadzie wpadł na pana Gradgrinda i odbił się od niego jak piłka.
– Co to znaczy, chłopcze? – rzekł pan Gradgrind. – co wyrabiasz? Jak śmiesz rzucać się na ludzi?
Bitzer podniósł z ziemi czapkę, która zleciała mu z głowy od zderzenia z panem Gradgrindem, cofnął się i przyciskając swe kłykcie do czoła tłumaczył, iż to się stało niechcący.
– Czy to ten chłopiec pędził za tobą, Cecylio Jupe? – badał pan Gradgrind.
– Pędził, panie, – rzekło niechętnie dziewczę.
– Nie! Nie pędziłem panie – wrzasnął Bitzer – dopóki sama nie zaczęła uciekać przede mną. Wszyscy oni z hecy nie wiedzą, co gadają, panie – to wiadomo. Sama wiesz, że hecarze sławni są z tego, iż nie myślą nigdy o tym, co mówią – dodał obracając się do Cesi. – Całe miasto wie o tym dobrze, jak i o tym, z przeproszeniem pana, że hecarze nie umieją tabliczki mnożenia.
Pragnął tym przypodobać się panu Bounderby.
– Tak mnie przestraszył – powiedziało dziewczę – jakimiś strasznymi grymasami!
– O! – wrzasnął Bitzer – widać, że jesteś z hecy; ty także pokazujesz sztuki. Ani spojrzałem na nią, panie. Zapytałem tylko, czy chciałaby na jutro umieć definicję konia, i ofiarowałem się powtórzyć z nią lekcje; ona zaczęła uciekać, a ja popędziłem za nią – bo chciałem, aby umiała odpowiedzieć, kiedy jutro o konia zapytaną będzie. Anibyś pomyślała oskarżać mnie tak nieroztropnie, gdybyś nie była hecarką.
– Rzemiosło jej zdaje się doskonale być znane dzieciom – zauważył pan Bounderby. – Zobaczysz, że za tydzień całą szkołę zastaniesz przy szparach szopy sztukmistrzów.
– Masz słuszność – odparł jego przyjaciel. – Bitzer, marsz do domu! Cecylio Jupe, zatrzymaj się chwilę. Niech nie słyszę więcej o podobnej bieganinie, chłopcze, bo inaczej ty posłyszysz o mnie od nauczyciela. Rozumiesz? No! Ruszaj.
Chłopiec przestał mrugać oczyma, szturchnął się w czoło, spojrzał na Cesię, obrócił się i odszedł.
– Teraz, dziewczynko, zaprowadź mnie i tego pana do twego ojca. Idziemy do niego. Co to masz w tej butelce?
– Zapewne gin – rzekł Bounderby.
– O! nie, panie! To jest dziewięcioro-olej.
– Co? – zawołał pan Bounderby.
– Dziewięcioro-olej, panie. Ojciec się tym naciera.
– Po jakiegoż licha – z głośnym urywanym śmiechem wykrzyknął pan Bounderby – nacierasz ojca tym dziewięciorakim olejem?
– Nasi zawsze używają tego oleju, gdy się potłuką w cyrku – odpowiedziało dziewczę rzucając wzrok niespokojny poza siebie, aby się przekonać, że jej prześladowca już odszedł. – Nasi nieraz bardzo mocno siniaczą się w cyrku.
– I słusznie! Należy się im to, włóczęgom i próżniakom – rzekł pan Bounderby.
Dziewczę, zdziwione, spojrzało na niego z pewnym przestrachem.
– Dalibóg! – prawił pan Bounderby. – Gdy byłem młodszy od tej dziewczynki o jakie pięć lub cztery lata, miewałem takie guzy, że nie tylko dziewięć, ale dwadzieścia i czterdzieści olejów nic by im nie pomogło. Tylko że te stłuczenia