Józef Balsamo, t. 5. Aleksander Dumas
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Józef Balsamo, t. 5 - Aleksander Dumas страница 13
— Ach, jeśli Wasza Królewska Mość jest tego zdania...
— Takie jest moje zdanie.
— W takim razie — odpowiedział Richelieu — niezmiernie rad jestem, że Wasza Królewska Mość raczyłeś mi je wynurzyć, gdyż ja sam również niewiele żywię dla niego szacunku, lecz nie śmiałem powiedzieć o tym otwarcie w obawie, by to zwierzenie nie ściągnęło na mnie niemiłych następstw. Tak, przyznaję, że Taverney nie może chlubić się delikatnością w postępowaniu, lecz dopóki nie znałem pod tym względem opinii Waszej Królewskiej Mości...
— Oto ją więc masz: ja go nienawidzę.
— Ach, więc wyrok zapadł. Szczęściem dla nieszczęśliwca — ciągnął dalej Richelieu — jest to, że ma on potężną opiekunkę przy osobie Waszej Królewskiej Mości.
— Co to ma znaczyć?
— Jeżeli ojciec miał nieszczęście wywrzeć na królu niekorzystne wrażenie..
— I to bardzo niekorzystne.
— Nic nie mam w tej sprawie do powiedzenia.
— Cóż masz więc mi do powiedzenia?
— Mówię tylko, że anioł, który ma jasne włosy i błękitne oczęta...
— Nie rozumiem cię, mości książę.
— Ależ to łatwo zrozumieć, Najjaśniejszy panie.
— Jednakże, przyznam się, chciałbym cię wreszcie zrozumieć.
— Czyliż ja, nędzny profan, mogę podnosić zasłonę, za którą kryje się tyle uroczych tajemnic miłości? Nie godzien jestem, Najjaśniejszy Panie... ale zawsze powtarzam: jakżeż ten Taverney powinien kochać i składać dzięki tej, która odwraca od niego nienawiść i łagodzi gniew Waszej Królewskiej Mości. Tak, panna Andrea to prawdziwy anioł.
— Nie! — wykrzyknął król. — Panna Andrea jest takim samym potworem pod względem fizycznym, jak jej ojciec — pod względem moralnym.
— Ha — zawołał Richelieu osłupiawszy ze zdumienia — więc pomyliliśmy się wszyscy, i ta niezwykła uroda...
— Nie mów mi nigdy o tej dziewczynie, książę! Na samą myśl o niej zbiera mi się na mdłości.
Richelieu złożył ręce jak do modlitwy.
— Ach, mój Boże! Któż by pomyślał... Gdybym to usłyszał z ust kogo innego, nie zaś od Waszej Królewskiej Mości, światłego znawcy wszystkiego, co piękne, słowo szlacheckie, że nie uwierzyłbym temu. No, któż by mógł przypuszczać, spoglądając na piękną Andreę, żeby miała w sobie coś tak dalece potwornego...
— Gorzej, mój panie!... Ma okropną chorobę... okropną... Była to zasadzka na mnie. Ale na miłość Boską, ani słowa więcej o Andrei, bo skonam.
— Nie daj Boże! — zawołał Richelieu. — Nie wspomną o niej ani słówkiem. Wasza Królewska Mość miałby skonać! Ależ to straszne! Cóż to za rodzina! Biedny chłopiec!
— O kimże znów waść mówisz?
— Och, tym razem o wiernym i najoddańszym słudze Waszej Królewskiej Mości. Oto wzór do naśladowania dla młodych ludzi i ty, Najjaśniejszy Panie, z miejsca go oceniłeś i wynagrodziłeś, tak, jak na to zasługuje.
— Ale o kim mówisz? Kończże szybciej. Spieszę się i nie mam chwili czasu.
— Mówię, Najjaśniejszy Panie — deklamował Richelieu — o synu pierwszego i bracie drugiej, mówię o Filipie de Taverney, o zacnym i śmiałym młodzieńcu, któremu Wasza Królewska Mość raczyłeś dać pułk.
— Ja? Kiedy? Komu ja dałem pułk?
— Ależ tak, Najjaśniejszy Panie, przecież dałeś pułk Filipowi de Taverney, który co prawda dotąd czeka na niego, ale przecież mu dałeś.
— Ja?
— Tak, Wasza Królewska Mość, przynajmniej tak mi się wydawało...
— Czyś waść oszalał! — Ach.
— Niczego mu nie dawałem, marszałku.
— Czyż możliwe?
— Ale po cóż, do kroćset diabłów, mieszasz się w te sprawy?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, ale...
— I co cię to właściwie obchodzi?
— Ależ broń Boże!
— Więc po cóż mi się naprzykrzasz, nieznośniku?
— Racz wybaczyć, Najjaśniejszy Panie, lecz wydawało mi się — teraz już widzę, że się pomyliłem — lecz wydawało mi się wówczas, że Wasza Królewska Mość przyrzekłeś mu...
— To nie moja rzecz, mości książę. Od tego mam ministra wojny. Ja nie przydzielam pułków. Też sobie uroił... pułk... Jakże można wierzyć w podobne brednie! Jak widzę, waćpan wziąłeś pod swe opiekuńcze skrzydła całe gniazdo tych Taverney'ów. Miałem rację mówiąc, że nie mamy sobie nic do powiedzenia. Krew mnie zalewa.
— Och! Najjaśniejszy Panie...
— Tak, jestem pewny, że nie będę miał dzisiaj apetytu i będę miał zatwardzenie. Niech diabli porwą takich orędowników!
To powiedziawszy król wykręcił się plecami do Richelieu i rozsierdzony wszedł do gabinetu w najgorszym usposobieniu.
Zostawszy sam Richelieu otrząsnął chustką puder, który osypał mu się z peruki w ferworze rozmowy i rzekł cicho sam do siebie.
— Ha! Teraz już wiem dokładnie, czego się trzymać.
Richelieu wszedł do sali zwierciadlanej, gdzie już z niepohamowaną niecierpliwością oczekiwał go przyjaciel. Ledwie marszałek stanął we drzwiach, gdy baron na kształt pająka, rzucającego się na muchę, podbiegł doń z rozkrzyżowanymi ramionami i spytał jednym tchem:
— No i co nowego?
Richelieu wyprostował się i spojrzawszy z pogardą w stronę barona rzekł przez zaciśnięte zęby:
— To, mój panie, żebyś odtąd ze mną nie rozmawiał. Taverney spojrzał na Richelieu z bezgranicznym zdumieniem.
— Tak jest, nie wywarłeś pan na Jego Królewskiej Mości korzystnego wrażenia — dodał Richelieu — a kto się Najjaśniejszemu Panu nie podoba, ten mnie obraża.
Taverney zdrętwiał, stał bez ruchu, jakby mu nogi wrosły w posadzkę.
Richelieu