Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska страница 58

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska

Скачать книгу

drzewami, zaroślami, tak że można było zapomnieć o tym, że się jest sługą. Nie była to istotna zmiana warunków, a jednak te drugorzędne okoliczności zdawały się poprawiać ich stanowisko. A i ludzie zaraz to też odczuli.

      Bylisia przestała się uważać za służącą zmarłej starszej pani, zaczęła się z panią Barbarą lepiej rozumieć, i być w obowiązku[91] na tym miejscu wydawało jej się czymś lepszym. Poprosiła nawet nieśmiało o postąpienie zasług[92], na co pani Barbara się zgodziła, gdyż miała na myśli, że będzie teraz więcej pracy w ogrodzie i przy drobiu, którego miała nadzieję sporo sobie uchować. Do ogrodu zaczęła przychodzić i Ludwiczka, już nie jako sąsiadka, lecz jako ktoś do roboty, najmowała się za grosze albo za strawę. I pani Barbara chętniej też okazywała, że ją uważa za równego sobie wobec praw naturalnych człowieka, i swobodniej z nią rozmawiała, niż gdy ją widziała kimś wysłużonym, w jedno mieszkanie posadzonym i za jedno niemal potraktowanym z matką Bogumiła, żoną zesłańca, osobą wygnaną z dóbr swych przez nieprzyjaciół ojczyzny.

      Ludwiczka była wdową, miała już siedemdziesiąt lat i trzymano ją na pewnego rodzaju łaskawym chlebie; dzieci jej pomarły, rozeszły się po świecie, dwoje wywędrowało nawet aż do Brazylii. Potraciła je z oczu, z myśli, nawet z pamięci – podobnie jak samice zwierząt tracą swoje dorosłe młode. Sama była jeszcze jednak dziarską staruchą, bynajmniej nie pochyloną ku ziemi, rozrośniętą, dotąd nie pozbawioną pociągającego wyrazu w twarzy ni blasku w oczach. Mogłaby już nie robić, bo miała kąt i strawę, ale wciąż pracowała to u tych, to u tamtych, przysparzając sobie lepszego bytu i ludzkiej życzliwości. Życie swe całe przeżyła w czasach pańszczyzny[93] i często o tym z lubością opowiadała.

      – Toć – mówiła – choć i teraz państwo są dobre, ale pierw lepiej było. Bili – przyznawała – kto mówi, że nie bili? Ale bili na oczach, sprawiedliwie, i każdy wiedział, co go i za co czeka. Nieboszczyk, starszy jaśnie pan Krępski, dobrze na wszystko uważał i zawdy dołożył abo nagrodził, jak człowiek dostał za mało czy za dużo. A dziś co? Mało to razy karbowy[94] abo i włódarz kogo zerżnie, potrąci, pokaleczy – a ze skargą iść, to się wyprze, i po drugie, każdemu strach, żeby się nie mścił.

      I znów opowiadała, jak było, niepomna, że nie pańszczyznę wspomina, lecz swą młodość. Należała zresztą, co prawda, do tych, co w każdym układzie stosunków potrafią zaznawać szczęścia – i czasy teraźniejsze też jej się miłymi wydawały, już przez to samo, że były. Mimo tej szczęśliwości usposobienia miała zwyczaj co chwilę płakać. Płakała nie z żałości, lecz ze wzruszenia, które ją ogarniało przy byle sposobności. A czasem – by wzbudzić żałość w innych, co jej na dobre wychodziło.

      Pani Barbara bardzo serio brała jej wynurzenia o pańszczyźnie.

      – Na co ci ludzie zeszli – mawiała Bogumiłowi – przez to poniżenie ich w ludzkiej godności, na jakie byli skazani!

      On zaś milczał, gdyż nie miał o tym zdania, lub też mówił niepewnie:

      – Ludźmi wszelako zostali, jak i każdy.

      Pani Barbara usiłowała Ludwiczce zagadnienia społeczne tłumaczyć po swojemu, gdy we dwie razem obrabiały w ogrodzie zagonki pod warzywo.

      – Prawdziwi, jak się należy, panowie nie bili i dawno już znieśli pań­szczyznę. U mojego dziadka w Iwanowicach i w Barłogach ludzie nie robili pańszczyzny, tylko płacili z morga[95] i nikt nie miał prawa ich bić.

      Ludwiczka zastanowiła się chwilę, a potem zapytała:

      – Z morga? Nie robili pańszczyzny?

      Po czym dodała bliska płaczu:

      – O Jezuchnu! To jak się ten dziaduś wielmożnej paniusi nazywał?

      – Nazywał się Laurenty Jaraczewski, był panem co się zowie, a każdego uważał za człowieka równego przed Bogiem i przed prawem. – I pani Barbara poczerwieniała, przypomniawszy sobie, że jej matka, opowiadając kiedyś o swoim zamążpójściu, rzekła: – Ojciec mnie kochał, ale nie miał mnie za człowieka.

      Ludwiczka tymczasem ustała w robocie i płakała rzewnymi łzami.

      – Za człowieka! – mówiła szlochając. – I nazywał się Jaraczewski! Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie, jaśnie panuchnowi naszemu ko­chanemu!

      A uspokoiwszy się nieco i wróciwszy do grządek, podjęła współczująco i z przekonaniem: – Toteż bez to państwo one majątki utracili. W naszych stronach też byli takie panowie, to oni się między sobą mularzami[96] poprzezywali i ziemię chcieli nadawać, ale ludziom strach było takich słuchać, bo oni się z diabłami zmawiali. To jak raz jednego takiego w Borku chowali, to diabły jego trumnę z woza do góry podnieśli i tak tę trumnę nosili, aż ją koło cmentarza boreckiego upuścili, ale już w tej trumnie tego pana nie było, bo on zaraz z tej trumny wyszedł w psa czarnego się obrócił, i psem do dziś dnia ludziom się pokazuje, i niejeden go widział.

      – Co za brednie opowiadacie – zaperzyła się pani Barbara. – Najpierw, to wszystko nieprawda. Przecież mój dziadek należał do takich mularzy, a byli w Polsce i księża, co do nich należeli. A potem, tutejszy dziedzic z żadnym diabłem nie trzyma, co tydzień się spowiada, a swoją drogą jeszcze przed powstaniem od pańszczyzny ludzi uwolnił.

      Ludwiczka i na to miała zaraz odpowiedź: – To jest znów insza rzecz – mówiła. – Nasz pan dziedzic Krępski musieli mieć nakazane w pokucie za jakiś ciężki grzech, żeby się tyla ziemi z majątku pozbyć. A teraz – dodawała – teraz już co innego. Teraz jest ukaz od samego cesarza. Ale ja się uchowałam za pańszczyzny – kończyła z dumą.

      Pani Barbara nie tylko w ogrodzie, ale i w mieszkaniu rozwinęła ożywioną działalność. Nie było, co prawda, czym tak bardzo zastawić czterech słonecznych pokoi. Największą ich ozdobę stanowiły dwa piękne politurowane orzechowe łóżka. Były one darem ślubnym radcy Joachima Ostrzeńskiego i przybyły aż z Piekar pod Kalińcem. Miały szczyty owalnej formy, nazywane przez panią Barbarę „medalionami”, i miały pękate, ładnie wygięte nogi. W ciemnym pokoiku oficyny, gdzie się zaledwie mieściły, nie zwracało się na nie uwagi, lecz tu, w blasku słońca, wyglądały nadzwyczaj efektownie. Cóż jednak! – nie można ich było mieć we wszystkich pokojach. Posiadali jeszcze jeden mebel, godny tej nazwy – szafę jesionową, która została po matce Bogumiła. Drzwi tej szafy dzieliły się jakby na cztery pola, w których słoje drzewne były tak ułożone, że wiły się i mieniły jak chybotliwe płomienie. Pani Barbara lubiła tę szafę, lubiła patrzeć w te drzwi, mówiła, że ją to usposabia do marzeń. Reszta sprzętów były to sosnowe stoły i stołki, pociągnięte rumianą farbą jak u chłopów. Ale pani Barbary to nie zniechęcało; ubóstwo w nowym domu miało jednak cechę warunków, w których można było coś zrobić. Pojęła obecnie, do czego może być potrzebne zeszywanie dywaników ze starych gałganków. Nauczyła się tego i całe popołudnia spędzała nad tą niewdzięczną robotą. Pani Ładzina dopomogła jej, ofiarowawszy całe pudło gałganków. Cięły z nich z Bylisią albo z Ludwiczką kawałki zakończone z jednej strony owalnie, z drugiej prostokątnie i obrzucały każdy kawałek włóczką odpowiednio dobranego koloru. Następnie na podkładzie z workowego płótna przyszywało się te skrawki takim sposobem, jak leżą dachówki na dachu albo łuska na rybie. I można było dobierać je w ten sposób, aby tworzyły desenie; pani Barbarze przypomniało się, że jej matka umiała z owych gałganków układać nawet krajobrazy.

Скачать книгу