Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska страница 61

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska

Скачать книгу

A co? – rzekła szczęśliwa autorka, gdy pani Barbara skończyła czytać. – No, staramy się, jak możemy! – I mówiła to w przekonaniu, że dokonała ważnej rzeczy i że każde jej słowo tętni po całym świecie. Obie siostry miały zawsze to zbawcze przekonanie, tę wiarę w wartość, ważność i trwałość, a przede wszystkim w skuteczność wszystkiego, co czyniły. Lubiły też rozgłos, ale nie były pod tym względem wymagające ani też podejrzliwe. Każde pochlebne zdanie uważały za szczere, każde wydawało im się od razu głosem całego świata. A gdy hołdów chwilowo zabrakło, chętnie głosiły i mnożyły swą sławę same, opowiadając o przeszkodach, które musiały w swej działalności pokonać, i o zwycięstwach, które odnosiły.

      Życie ich było inne niż życie Teresy Kociełłowej, ale było też w swoim rodzaju barwne i zajmujące. Z Teresą pani Barbara czuła się mała jak pyłek, ale nie upokorzona, przeciwnie, podniesiona w swej małości na niebotyczne wyżyny. Z nią przebywając, wierzyła, że gdziekolwiek żyć będzie, może wypełniać, jak człowiekowi przystoi, swe przeznaczenie; ogarniał ją spokój i, niczym będąc, wszystko zdawała się trzymać w swym ręku, niczego też się wtedy nie bała i nikomu nie zazdrościła. Znajdując się natomiast w obecności Michasi i Stefanii, czuła się podniecona i rozjątrzona. Tysiąc nadziei błyskało przed jej oczami, tysiąc obaw pogrążało ją w otchłań smutku. Patrząc na nie, to potępiała je w duchu, że są takie gadatliwe, rozrzucone, dziesięć srok, jak to mówią, ciągnące za ogon, to znów myślała, że, mój Boże, ona się tak rwała do szerokiego życia, tutaj wrzało go tyle dokoła, gdy ona musi więdnąć w kącie zabitym od świata deskami. Zazdrościła, jakże to nazwać inaczej, zazdrościła swoim powinowatym. Czyż ona by nie potrafiła zabłysnąć tak jak i one? Posiadały mniej niż ona szkolnej nauki, nie pokończyły nawet pensji, a oto dzięki temu, że nie są na wygnaniu, że obracają się między ludźmi, jakiej to nabrały ogłady umysłowej. Można je dziś po prostu uważać za wykształcone. Stefania, owa Funia Poleska, która jeszcze kilka lat temu myślała, że Darwin to jest miasto, dziś pisze artykuły, czyni to, o czym drudzy tak na próżno marzyli. Tak! Pani Barbara już wiedziała! Nie wykształcenie jest najważniejsze, ale miasto! Miasto, gdzie życie się kłębi, gdzie człowiek nie cofa się, nie zastyga, ale rusza się naprzód. O, gdyby mogli przenieść się do Kalińca! Czy podobna, żeby Bogumił nie znalazł tu pola do pracy? Lucjan mu coś wyszuka. On już tylu ludziom znalazł dobre zajęcia! Był w wielkiej zażyłości i z Michasią, i ze Stefanią, pomagał im w ich dobroczynnych przedsięwzięciach, wyrabiał różne pozwolenia u władz, miał tyle stosunków! A pójdzie to tym łatwiej, że Bogumił bardzo się wszystkim podobał. Mówiono do pani Barbary: „Ależ ten twój mąż bardzo przystojny, bardzo jak się należy, bardzo miły”. Mówiono to, jakby stwierdzając ze zdziwieniem: chwała Bogu jest lepiej, niż się można było spodziewać. Panią Barbarę zrazu to nawet drażniło – cóż oni sobie myślą, że ona za kogo wyszła?! Ale wszystko jedno. W każdym razie podobał się, nie raził, niech mu więc pomogą zostać tu między nimi!

      8

      Bogumił podobał się nie tylko młodym, został i przez panią matkę bardzo dobrze przyjęty.

      Pani Adamowa Ostrzeńska, która takie zasługi położyła koło wychowania swych dzieci i tak spokojnie znosiła całe życie przeciwności losu, teraz, gdy mogła zażywać odpoczynku i jakiego takiego spokoju o dzień jutrzejszy, popadła w nieopuszczające ją prawie zdenerwowanie. Żyła była tylko dla dzieci, nie przysposobiła się do niczego więcej i teraz, kiedy dzieci nie potrzebowały już, by żyła dla nich, było jej ciągle smutno. Mieszkała na przemian to u Kociełłów, to u Danielostwa Ostrzeńskich i nigdzie nie czuła się dobrze. Wnuczęta, choć takie małe, miały już swoje na myśli, nie dały sobą powodować, żądały co najwyżej, aby się z nimi bawić, a babcia bawić się nie umiała. Na koniec los jej dopomógł, wygrała ćwierć losu na państwowej loterii klasowej i postanowiła rozpocząć życie na własną rękę. Wynajęła tedy pokoik z kuchnią na Dziadowym Przedmieściu, niedaleko mieszkania córki, i żyła teraz kłopotami, których jej ten byt samodzielny przysparzał. Dnie całe spędzała u Kociełłów, ponieważ o ile tylko nie miała w pobliżu siebie wnuczek, to truchlała na myśl, że im się stanie co złego. Oburzało ją to, że córka wychodzi na lekcje, a znów zabierać jej dziewczynek do siebie nie mogła, bo mówiła, że w jej mieszkaniu jest dla dzieci za ciasno. Zresztą hodowała kaktusy i bała się, że jak się dzieci rozdokazują, to jej poobtrącają kwiaty, pozrzucają doniczki. Zaś przesiadując u Kociełłów drżała, że przez ten czas zostanie okradziona. Trzymała więc u siebie służącą, która doglądała kaktusów, patrzyła przez okno i gotowała sobie na kuchence strawę, gdyż babcia i jadała u Kociełłów. W nocy łóżko tej służącej, potulnej, niedorosłej dziewczyniny, było przysuwane do drzwi i stawiane tak, aby się ona musiała w każdym razie obudzić, gdyby kto się zaczął do drzwi dobierać. Mimo tej ostrożności babcia nie sypiała całe noce, paliła światło, zażywała krople i jak wybawienia czekała świtu. Lucjan Kociełł, który był dosyć porywczy w wypowiadaniu zdania, rzekł raz na to jej niesypianie:

      – Nasza babcia po prostu się boi. Najlepiej by zrobiła, żeby się z powrotem do nas przeniosła.

      Teresa milczała, lecz myślała to samo. Starsza pani Ostrzeńska nigdy dotąd nie żyła bez kogoś bliskiego, czyja obecność wydaje się zawsze najskuteczniejszą bronią na wszystkie niebezpieczeństwa. I nie o złodzieja tu szło. Ona się bała, krótko mówiąc, świata, a nawet wszechświata, którego czarnym bezmiarem czuła się w nocy objęta, z którym się czuła w ciemnościach sam na sam, bezradna i nieszczęśliwa wobec jego przygniatającej straszności.

      Tak może było, ale raptowne odkrycie tej prawdy przez Lucjana przyprawiło babcię o cierpkie myśli i rozpacz. Płakała przez kilka dni, że własne dzieci zazdroszczą jej spokojnego kąta, do którego na starość doszła. Gdy zaś, chcąc ją pocieszyć, zaczęto wynajdować dobre strony owego kąta, płakała, że pragnęłyby ją widzieć jak najdalej od siebie, a może w trumnie. Tak więc trudno jej było trafić do przekonania, a trzeba było uważać, żeby jej nie zaszkodzić, bo zdrowie jej znacznie się w ostatnich czasach pogorszyło. Cierpiała na ciągłe bicie serca i ratowała się przykładaniem zmoczonej w wodzie i wyżętej chusteczki, a teraz to już i chusteczka, i różnego rodzaju krople ciągle były w robocie.

      W tym stanie ducha powitała przyjazd Niechciców jak zapowiedź lepszej przyszłości.

      – Tyś była zawsze moim najdroższym, najukochańszym dzieckiem – rzekła do pani Barbary i nabrała przekonania, że dopiero u Bogumiłów odżyłaby, poczułaby się znów, jak dawniej, szczęśliwą.

      – Terenia i Lucjan mnie nie cierpią – mówiła rozżalona. – Nie wiem, co ja im zawiniłam, ale stracili do mnie serce.

      – Terenia? – oburzyła się pani Barbara. – Mamo, co też mamusia mówi!

      – Ja wiem, to straszne, ale tak jest, cóż robić. Daniel też mnie nie lubi, ale on uważa za wroga każdego, kto chodzi po świecie. On by chciał, żeby po nim jedna Michasia chodziła. A ona właśnie tylko ten świat ma w głowie.

      Bogumił przypadł starszej pani Ostrzeńskiej tak bardzo do serca, że aż dla niego zabłysła. Ubrała się w swą najpiękniejszą suknię z aksamitnym kaftanem, z koroneczkami u rękawów i pod szyją, zapięła się starą broszą z granatów, a w uszy włożyła takie same kolczyki. Były to jedyne klejnoty, które udało się, gdy przyszły lepsze czasy, wykupić, gdyż zostały były kiedyś sprzedane za pośrednictwem pewnej Żydówki, Bądźzdrówki[109], a ta była tak przywiązana do wielmożnej pani Ostrzeńskiej, że obiecała je w razie

Скачать книгу