Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska страница 60

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska

Скачать книгу

siebie, a takich było dużo. Bawiła się z córkami, uczyła je, zarządzała domem i jeszcze oprócz tego pracowała na siebie. Tak jest, gdy spostrzegła tryb życia męża, wróciła do swego panieńskiego zajęcia, dawała lekcje na pensji. Była zbyt dumna, aby brać na siebie pieniądze od człowieka, który je wolał wydawać na co innego. Spędzała co dzień pięć godzin poza domem, a resztę dnia poświęcała domowi i przyjaciołom.

      Pani Barbara czuła się u niej niby w raju; omówiły ze sobą wszystkie swe ulubione książki, wszystkie sprawy dziejące się na świecie, wszystkie zagadnienia, które w nich obu narosły przez czas, kiedy się nie widziały. Nie mogły się sobą nasycić, nie mogły się na siebie napatrzyć, dość się do siebie naprzytulać, napieścić. Pani Barbara nie już wieczory, ale wręcz noce spędzała w sypialni Kociełłów. Lucjana nie było, rzadko wracał przed drugą lub trzecią nad ranem, Bogumił dawno spał w oddanym Niechcicom gościnnym pokoiku, a Basia i Terenia, leżąc w uścisku na jednym z małżeńskich łóżek, wciąż śmiały się, płakały, szeptały i mówiły. I milkły, i zamyślały się, a z milczenia tego rodziła się nie senność, ale nowa ochoczość, nowy zapał do jeszcze większej rozmowy. A gdy się wreszcie musiały rozstać, było to wprost rozdarcie i pani Barbara szła do siebie, zataczając się jakby duchem pijana, i myślała: – Boże, Boże, czemu życia swego z taką siostrą przeżyć nie można?

      Rozmawiały ze sobą i o małżeństwie pani Barbary. Nie mogła ona się skarżyć, wyznała skrycie, że może czuje się zadowolona, zadowolona w tym, w czym się najmniej tego mogła spodziewać – lecz jakież to dalekie od szczęścia, do którego tęskni, gdy tylko sobie przypomni kogoś, czyj widok sam więcej wstrząsał nią całą niż najsłodsze momenty z Bogumiłem.

      – Moje dziecko – rzekła na to Teresa, kołysząc siostrę w swych zawsze jakby kwieciem pachnących ramionach – najszczęśliwsze, z czystej miłości małżeństwo zawiera tyle samo niedoli, ile chwil szczęścia bywa w najbardziej chłodnym związku. My przy ślubie zawieramy nie jedno, a kilka małżeństw, gdyż w każdym jest materiał na kilka. A zresztą nie trzeba przeceniać znaczenia faktów samych w sobie, fakty są niczym – a kiedy my tęsknimy do innych zdarzeń, do innego życia, to może, nie wiedząc o tym, tęsknimy tylko do innego, właściwszego, rozumniejszego stosunku do życia?

      – A jakiż podług ciebie jest ten właściwy stosunek?

      Teresa milczała, patrzyła z uśmiechem w przestrzeń. I nareszcie mówiła:

      – Nie myśleć wciąż o sobie.

      Mówiła to po cichu i niepewnie, jakby wstydząc się, że daje taką skromną i pospolitą radę.

      I dodawała w zadumie:

      – O, twój Bogumił ma właściwy stosunek do życia.

      Pani Barbara nie pytała już – czemu, choć dziwiła się markotnie, dlaczego ona w takim razie nie potrafi się od niego tego nauczyć. Nie zawsze wszystko jednako pojmowała, co jej siostra mówiła, ale zawsze jednako czuła się jej słowami wzmocniona.

      O, pani Terenia była obdarzona dziwnie podnoszącą na duchu, pokrzepiającą mądrością. Nie wiadomo nawet, skąd ją czerpała, bo żyła sobie zwykłym, podobnym do tylu innych życiem. Ale u niej powszednie, domowe dnie zdawały się być bogatsze w doświadczenia i więcej zajmujące niż u drugiego nie wiem jakie przygody i sączył się z nich zdrój myśli tak posilnych dla każdego, kto się z nią wdał w rozmowę! I wesołość jej usposobienia budziła większe zaufanie niż potoczna wesołość innych. Była to wesołość mężna i wielkoduszna, tak jakby pani Terenia znała do gruntu żałość życia, a kochała je mimo wszystko i kochała nie życie własne, co wielu potrafi, ale życie wszystkich, życie nieba i ziemi.

      To tylko dziwne, że choć mówiła: „Nie myśleć wciąż o sobie” – nie brała udziału w żadnych pracach społecznych i dobroczynnych, które właśnie na myśleniu o bliźnich polegały. Nie, do tego nie umiała się wciągnąć, próbowała, lecz to się na nic nie zdało. Dla każdego, z kim ją los zetknął, potrafiła być dobra i znajdowała zawsze możność dopomożenia każdemu w tym, w czym tego najbardziej potrzebował, ale zajmować się tym publicznie i zbiorowo – do tego nie była zdolna.

      W tych sprawach rej wodziły dwie główne panie Kalińca, dwie najświetniejsze gwiazdy: Michalina Danielowa Ostrzeńska i jej siostra, rejentowa Holszańska.

      Stefanię Holszańską[104] pani Barbara znała dobrze z ostatnich lat swojego panieństwa. Przebywała ona wówczas jakby na dworze swej świetnej siostry i jak wiele panien z otoczenia pani Michaliny – dzięki jej szczęśliwej ręce wyszła niebawem za mąż. Obecnie pyszniła się najpiękniejszymi w Kalińcu złocistymi włosami, najzgrabniejszą „panieńską” figurą i tak wielką miłością męża, jaką nie mogła się poszczycić żadna mężatka na wiele mil wokoło. Rejent Wacław Holszański[105] był podobnym do Araba, wysmukłym śniadym brunetem o gorących i słodkich czarnych oczach. Miał tę właściwość, że niekiedy czynił ustami i zębami taki ruch, jakby chciał ugryźć powietrze. Na przekór namiętnej wschodniej urodzie, usposobienia był potulnego i nieśmiałego. Mówiono, że kochał się był nie w swej obecnej żonie, ale w innej, chodzącej z nią razem panience. Gdy jednak pani Michalina, wziąwszy go na stronę, spojrzała na niego bystro mieniącymi się złotymi oczyma i rzekła: – No i cóż? Widzę przecież, jak wy się w sobie ze Stefcią na zabój kochacie – nie śmiał przeczyć. Nie przeczył też i nadal, gdy mu urządzono zaręczyny i ślub. Jeżeli ta plotka zawierała prawdę, to tym większym tryumfem pani Stefanii było, że dawszy się poznać, wzbudziła potem w mężu miłość tak jawną, że o niej w mieście mówiono.

      Ale niezależnie od płomiennego przywiązania swych mężów, obie panie miały u stóp swych całe miasto, nie tylko jako godne hołdów a przy tym nieskazitelne kobiety, ale jako działaczki. One to powołały na powrót do życia obumarłe Towarzystwo Dobroczynności[106], one założyły trzy żłobki i przytułek dla starców, za ich przyczyną miało wkrótce powstać w mieście Towarzystwo Muzyczne[107], im zawdzięczała początek czytelnia publiczna, ich pomysłem były wszystkie kwesty i wenty na ubogich. Panie te dwoiły się i troiły, przewodniczyły i uczestniczyły, wzniecały w ludziach potrzebne do działania ambicje, pobudzały ciężkich do honorowej pracy panów, których potem wysuwały na prezesów, same pozostając tak zwaną duszą i sprężyną każdego przedsięwzięcia.

      A to nie wyczerpywało ich energii. Pani Holszańska uprawiała prócz tego muzykę, hodowlę pieska rzadkiej rasy i – mimo bezdzietności – kult domowego ogniska. Pragnęła bowiem, czego pragnie tysiące ludzkich serc: być wszystkim i być wszędzie, i we wszystkim przodować, porywać energią działaczki w mieście, zachwycać wdziękiem niewieścim w domu.

      Pani Michalina ognisko domowe trzymała nieco o chłodzie, ale za to próbowała różnego rodzaju interesów, do czego miała wrodzone upodobanie. To prowadziła stancję dla uczniów, to brała w dzierżawę kolekturę loterii, to kupowała i sprzedawała kamienice lub co się nadarzyło. W ten sposób podnosiła znacznie stopę życiową domu, czego Daniel Ostrzeński, zupełnie obojętny na sprawy dochodów, nigdy by nie był osiągnął. Daniel był już teraz także na służbie państwowej, gdyż prywatną szkołę realną, w której przedtem wykładał, zamknięto. Nie opłacała się – mało kto mógł sobie pozwolić na to, by posyłać chłopców do narodowej szkoły, która nie dawała im żadnych praw. Daniel wykładał więc przyrodę, po rosyjsku, według nowych, obostrzonych niedawno przepisów.

      Pani Barbara jemu też miała rządową służbę trochę

Скачать книгу