Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska страница 59

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska

Скачать книгу

      Hej, użyjmy żywota, wszak żyjem tylko raz,

      niechaj ta czara złota próżno nie wabi nas.[98]

      Najwięcej przecież cieszyły ją pnie brzozowe, które Nebelski przyrządził jako słupki. Stały po kątach i pani Barbara umieszczała na nich szare dzbanki nabyte na targu i w te dzbanki wkładała dzikie zioła lub kwitnące i owocujące gałęzie, których zawsze dość było po lasach i zaroślach[99]. Poszyła też do okien firanki z białego muślinu w kropki i naflancowała mnóstwo pelargonii, które tam w podwórzu nie chciały rosnąć, a tu ku jej radości, wsadzone w marcu, w czerwcu zaczęły już kwitnąć.

      Dokonawszy tego wszystkiego, aż słabła z wielkiej radości, aż nie wiedziała, co robić, aż przysiadała to tu, to tam i przez godzinę czasem, z coraz to innego miejsca, przyglądała się w uniesieniu rzeczom, które zdziałała. Biedny człowiek dąży do tego, by uczynkiem zaświadczyć i samego siebie raz jeszcze przekonać o swym istnieniu, by zrobić coś, co się da z daleka obejrzeć, siebie samego w taki sposób przekroczyć, stać się światem, dotykalną i przedmiotową cząstką całej rzeczywistości dokoła. A opanowany tą chęcią czyni, co może, i nie zawsze wie, czym to, co uczyni, będzie dla drugich, jakie to miejsce zajmie śród niezliczonych zjawisk. Czyni, na co go stać, zeszywa dywaniki, urządza mieszkanie, wywraca i wznosi państwa. I tym ujawnieniem siebie było dla pani Barbary urządzanie się w nowym domu. I chciała, by ktoś z tego jej czynu korzystał, ujrzał go, czuł się tu dobrze, ocenił. O, teraz lepiej rozumiała Hipolitową z Turobina! I już jej się ona nie wydawała tak bardzo małostkową! Teraz i ona pragnęła, by ktoś z nią chodził, oglądał, co w każdym pokoju zrobiła. Ano, Bogumił znajdował się tu na to jakby z natury rzeczy. I oczywiście cieszył się, chwalił wszystko, jak mógł, ale radość jego była inna, nie taka, na jaką pani Barbara czekała. Bogumił radował się, że panią Barbarę to nowe mieszkanie bawi i rozwesela. Kładł palce między niciane gwiazdy serwety i mówił żartobliwie:

      – Co za prześliczne dziury.

      Albo z tkliwym pobłażaniem pytał, co będzie, jeśli zaczepi o którą z tych dziur guzikiem. Ale z ważności tego, co się w domu działo, nie zdawał sobie sprawy. On swe twórcze instynkty zaspokajał, kierując pracą na polu, a do domu przychodził, by się nasycić miłością, spoczynkiem, snem, jedzeniem, rozmową ze swym kochaniem. I wszystko byłoby w porządku, lecz pani Barbara ze smutkiem zauważyła, że z tych wszystkich rzeczy mieszkanie było dla niego ostatnią. Domowe wygody i piękno obchodziły go tyle, co zeszłoroczny śnieg, nie miał pod tym względem żadnych niemal potrzeb, a ona tę właśnie potrzebę tak bardzo czuła się na siłach w nim zaspokoić.

      I miał też inne gusty. Ile razy pragnął się przypodobać i chciał jakim własnym pomysłem pokoje przyozdobić – wywoływał tylko niesmak i oburzenie.

      Na szczęście pani Barbara czekała odwiedzin rodziny, a nikt nie wydawał jej się bardziej odpowiednim do radowania się ich nową siedzibą niż rodzina.

      Nowe mieszkanie usposobiło ich zresztą tak przedsiębiorczo, że na Wielkanoc tego roku wybrali się sami do Kalińca. Pani Barbara gorączkowała się do tej podróży w nieopisany sposób. Wszystko ją do niej pchało. Teraz już niewątpliwie była w ciąży trzeci czy czwarty miesiąc – na pewno nie wiedziała, bo niezmiernie skrupulatne obliczenia ciągle jej się myliły. Chciała jednak jechać koniecznie, póki jeszcze to nie jest widoczne. To znów jej się zdawało, że wkrótce umrze, i pragnęła przed śmiercią zobaczyć matkę i siostrę, zwłaszcza siostrę. Zaś najczęściej prześladowała ją myśl, że jeśli nie pojadą z poślubną niejako wizytą do rodziny, to rodzina do nich też nigdy nie przyjedzie.

      Bogumił nie uważałby tego za szczególniejszą klęskę, ale panią Barbarę ta myśl wytrącała zupełnie z równowagi, była nie do zniesienia. Trzeba więc było jechać, trzeba też było pokazać, że nie są tak związani obowiązkiem, aby nie mogli się ruszyć. Bogumił lękał się, żeby pani Barbarze ta podróż nie zaszkodziła, dużą część drogi odbywało się końmi. Do Mławy pięć mil drogi, a potem z Kutna karetką pocztową[100] cały dzień. Lecz pani Barbara tak bardzo chciała jechać, że się nie bała, i pewnego dnia wyruszyli, zabrawszy koszyk świątecznych wiejskich smakołyków.

      7

      W Kalińcu mieszkali u Kociełłów i było im tam dobrze. Mąż pani Teresy miał jeszcze jakieś dochody z resztek rodzinnej majętności na Litwie, a prócz tego zajmował niezły urząd w zarządzie gubernialnym. Pani Barbara miała mu to po cichu za złe, ale z drugiej strony ułatwiało to sytuację o tyle, że nie odczuwała w tym domu niższości swego służebnego stanowiska. Przeciwnie, być na służbie w polskim folwarku zdawało jej się czymś dostojniejszym niźli służyć u Rosjan. To poczucie dodawało jej pewności siebie i napełniało nawet jakby wdzięcznością dla szwagra. Był to zresztą przyjemny wesoły człowiek, który przyjął Niechciców otwartym sercem, a potem znikł i mało się przez czas ich pobytu w domu pokazywał. Teresa mówiła, że tak jest zawsze i że nawet dzięki ich przyjazdowi teraz częściej go widzi. Oprócz posady pochłaniały go interesy, do których miał pewnego rodzaju namiętność, a oprócz interesów trzymały go jeszcze za domem i hulanki. Miał sławę najlepszego w Kalińcu znawcy win, karciarza i codziennego gościa starej winiarni Peszkego[101], gdzie w sklepionej izbie, zwanej „kątkiem”, zbierała się lepsza część kalinieckiego męskiego towarzystwa, ta która pragnęła używać krótkiego życia, „nie szlifując”, jak się mówiło, salonów rządowych, co czynili inni bardziej płaszczący się i giętcy. Poza tym, jeśli chodziło o wykształcenie, Teresa Kociełłowa nie zrobiła lepszego wyboru niż pani Barbara. Lucjan Kociełł coś tam skończył i żeby pokazać swą niezależność, wygłaszał czasem wzgardliwe sądy o dziejach literatury rosyjskiej, mówiąc, że tam się wszystko na Łomonosowie[102] zaczyna i na Łomonosowie kończy. Wielkiego zapasu wiedzy jednakże nie posiadał i sprawami umysłowymi zgoła się nie zajmował. Mimo to i mimo nieco obcesowego sposobu bycia uchodził za prawdziwego pana. Umiał obracać się w świecie i wdrażać posłuch dla swych różnych projektów, którymi starał się pobudzić miasto do przedsiębiorczości w kierunku organizowania klubów towarzyskich i akcji dobroczynnej. Twarz miał nieco tatarską, czoło cofnięte i niskie, oczy czarne szeroko rozstawione – spojrzenie wesołe i bystre, głos basowy, postawę wyniosłą, szyję nieco za krótką, a ramiona potężne.

      Dwie córki Kociełłów, Oktawia i Sabina, miały już osiem i sześć lat, zaczynały się uczyć. Sabina była prawdomówna, skryta i dzika. Oktawia rezolutna, ciekawa, dosyć wesoła i zmyślna. Obie miały po ojcu silną budowę i skośne czarne oczy, które jednakże miękkim wyrazem przypominały matkę. Obie były przejęte zjawieniem się nieznajomego wujka i obie, każda na swój sposób, garnęły się do niego. Zaś Bogumił nosił je na barana, huśtał na wyciągniętej stopie, gonił je po pokoju, śpiewał z nimi:

      Ani ja, ani ty

      nie umiemy roboty…[103]

      albo inne podobne piosneczki. Dziewczynki były tego rodzaju postępowania bardzo spragnione, gdyż ojciec nigdy się z nimi nie bawił. Gniewał się na nie, że nie były synami, i jak gdyby się wstydził okazywać im czułość. Mówiono, że gdy miała się urodzić młodsza, groził odebraniem sobie życia, jeżeli to też będzie córka. Tak że po przyjściu na świat Sabinki przez dwa dni nie śmiano mu jej pokazać.

      Pani Teresa pytała, skąd Bogumił tak umie z dziećmi.

      – Nie wiem – rzekła pani Barbara – tam na wsi, jak tylko zejdzie

Скачать книгу