Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska страница 65

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska

Скачать книгу

po drodze na wieże kościołów, na stłoczone dachy, na rozległe frontony starych pałacowych kamienic, na wyloty uliczek pełne miękkości i różowej porannej mgły, na pąki kasztanów iskrzące się od słońca. Wiosenna wilgoć z nocy przyciemniła bruk i wyjaskrawiła barwy dachów. Wszystko było mokre, pogodne i świeże. Pani Barbarze wydało się nagle, że coś niezwykle ważnego i radosnego jest na świecie do czynienia i że ona to właśnie uczyni, że coś niezwykle wartościowego jest na nim do przeżycia – i że ona to właśnie przeżyje, i że wtedy świat cały zaświeci, zabrzmi jak pieśń. I blask szedł od tej myśli, i w blasku tym biegła, ciesząc się i śpiewając – a usłyszawszy trąbkę pocztową, zaczęła sama jej głos wesoło naśladować.

      9

      Miało się już na dzień i Bogumił ubierał się po cichu, kiedy pani Barbara zaczęła nagle jęczeć. Natychmiast wybiegł po Ludwiczkę, która bywała również babką przy położnicach. Wracając, oddychał głęboko zimną rosą, nogi mu słabły – bał się. Było jeszcze szaro, ale żółte i rumiane drzewa owocowe majaczyły ciepłym blaskiem w jesiennej mgle.

      Stanął w jadalnym pokoju i stamtąd słuchał, jak pani Barbara przejmująco zawodzi. Gryzł ręce z żalu nad nią i powtarzał półgłosem:

      – To przejdzie. Złoto kochane. To przejdzie.

      Ludwiczka zajrzała i zapytała, gdzie on się podziewa, gdy powinien być teraz przy pani. Poszedł tedy i trzymając chorą za rękę, znów mówił swoje:

      – To przejdzie. Złoto kochane. To przejdzie.

      Ludwiczka nakazywała pani Barbarze to wstać, to pochodzić, to stanąć. Bogumił prowadzał ją, układał, ocierał jej zroszone potem czoło, a ona, nie przestając jęczeć, patrzyła na niego z takim błaganiem o litość w oczach, że trudno mu było to znieść. Trwało to długie godziny, aż wreszcie ostry jęk chorej przeszedł w ciężkie, wysilone stękanie.

      – Tera – rzekła Ludwiczka.

      Lecz owo „teraz” ciągnęło się bez końca i dopiero koło południa pani Barbara nagle zamilkła, a po mgnieniu ciszy dał się słyszeć krzyk dziecka. Bogumił, jak we śnie, pomagał Ludwiczce i Bylisi nosić, wynosić, zawijać, obmywać i obcierać.

      Poszedł potem do kuchni, by wylać krwawy kubeł, i zobaczył bladą, z przerażonymi oczyma Bylisię, jak brała się do zapierania skalanych ręczników, prześcieradeł.

      – Boże – myślał – tyle krwi. Jakby kogo zarżnięto.

      Niewyraźne wspomnienie, jak kiedyś, niedorosłym chłopcem, sam tak leżał we krwi, przemknęło mu przez myśl.

      Do kuchni zajrzał nagle Nebelski i dał znać, że dziedziczka idzie ze dworu, dowiedziawszy się od ludzi, że pani Niechcicowa rodzi. Bogumił wyszedł, by ją wprowadzić.

      Potem nieraz wracali myślą i w rozmowach do chwili urodzin Piotrusia[121], opowiadali sobie wzajem, jak się wszystko odbyło, jakich doznali wtedy uczuć, co myśleli i co im się zdawało. Bogumił zapewniał, że wszystko nie trwało siedmiu godzin i aż się dziwili, że Piotruś przyszedł na świat tak lekko. Zwłaszcza że był pierwszym dzieckiem i że pani Barbara miała delikatną budowę. Cieszyli się, że niemowlę, choć duże, tak stosunkowo niewiele dało się matce we znaki.

      – To jest pomyślna wróżba – utrzymywał Bogumił. – Będzie łatwy do życia, będzie dobry dla ludzi.

      Pani Barbara twierdziła, że on już jest dobry dla ludzi.

      W istocie, chociaż musiał być przedmiotem różnych kłopotliwych zabiegów, to jednak prawdziwych zmartwień właściwie z nim nie mieli. W nocy spał prawie bez przebudzeń, we dnie bawił się jednakowo dobrze, czy to na ręku, czy w kołysce, czy gdy go układli na łóżku matki lub ojca i zostawili tak, wpatrującego się z natężonym zajęciem w sufit. Kaprysił tylko, kiedy był chory, lecz chory bywał rzadko, nawet na zęby marudził tylko dwie noce. Ale i wtedy, i później marudził zawsze mało. Ludwiczka mówiła nawet, że on za mało płacze. I jakby dla proporcji, ile razy go zobaczyła, zaczynała natychmiast popłakiwać i z miłości ku niemu nie mówiła już, ale prawie krzyczała:

      – Szczodraszek mój! Kochanuchny! Złotuchny! Jakie to w nim wszystko zdarzone, miłościwe, ładniuchne!

      A obracając się do rodziców, dodawała:

      – Dużom ja dzieci na ten świat przyjmowała, ale taki szykowny chłopczyk jeszcze mi się nie trafił.

      – E – powątpiewała pani Barbara – przy każdym pewno tak mówicie. Sama przecież widzę, że dziecko jest udane, ale takich na świecie tysiące.

      Jak tylko pani Barbara wstała i wszystko w domu zaczęło się toczyć normalnym trybem, zaraz poszła do dworu podziękować pani Krępskiej i jej córkom za pomoc, serdeczność i opiekę, jakiej od nich w czasie choroby doznała. A następnie cała rodzina Krępskich przyszła do dworku na podwieczorek i by zobaczyć Piotrusia.

      Stosunki między dworem a panią Barbarą były w początkach jej życia w Krępie trochę oziębłe. Pani Barbara boczyła się, a nawet gardziła nieco dworem. Uważała, że prawdziwym panem jest ten, co był w powstaniu, stracił mienie, podupadł, a więc oni. – Ci, co po tylu klęskach narodowych zostali bogatymi, warci są – mówiła – by ich jaka rewolucja zmiotła z powierzchni ziemi.

      Dwór też się trzymał z daleka, może się tam wstydzono za to nędzne mieszkanie w oficynie. Bo gdy tylko Niechcicowie osiedli w dworku, panny Krępskie przyszły ich zaraz odwiedzić, a po przyjściu na świat Piotrusia stosunki nie tylko się ostatecznie poprawiły, ale zacieśniły się prawie w przyjaźń. Póki Piotrusia wożono w wózku, pani Barbara siadywała z nim całymi godzinami pod wielką lipą w krępskim parku i czytała pożyczone ze dworu książki, gdy zaś podrósł, bywał z matką tym bardziej częstym gościem we dworze. Chodził przy tym, biegał po lśniących posadzkach, taki niebojący się, wesoły, jakby się tam urodził. We dworze, zapraszając Niechciców, kładziono zawsze nacisk na to, żeby mały także koniecznie przyszedł. A pani Barbara cieszyła się, że ma syna, którego każdy z radością widzi i który wszędzie zachowuje się skromnie, a niezależnie i tak wdzięcznie, że było z tego radości co niemiara. Dla niej też zresztą dwór, na który przedtem wygadywała, nie był to teraz dwór, ale niejacy Krępscy, znajomi, którzy umieli ocenić Piotrusia. I o tym, jakie stanowisko zajmował Bogumił w majątku, także już nie myślała. Syn był teraz ich stanowiskiem na świecie, a oni pokrótce i po prostu Barbarą i Bogumiłem, rodzicami Piotrusia; zajęciem ich było nie gospodarstwo, ale miłość do syna. Zdarzenia i zjawiska nabrały teraz innych kształtów, inaczej miały się do siebie. Wszystko poza synem stało się życiowo i praktycznie mało ważne, a przez to stało się ważne w inny sposób. Świat przestał być miejscem zabiegów, borykań się i strachów, stał się godny zachwytu. Rzeczy obróciły się ku pani Barbarze swoim jasnym, oświetlonym obliczem. Niczego nie pożądała, a wszystkim czuła się obdarzona. Była szczęśliwa.

      Zbliżenie z dworem było tym większe, że młody Krępski po krótkiej próbie gospodarowania z ojcem wyjechał z Krępy i przebywał na przemian to w miejscowościach kuracyjnych za granicą, gdyż był słabego zdrowia, to na Litwie w folwarku jakiejś swojej ciotecznej babki, którym podobno zarządzał. Tak że Bogumił stał się teraz głównym pomocnikiem dziedzica w zarządzaniu wszystkimi folwarkami

Скачать книгу