Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska страница 66
Pan Wojciech nie wierzył w to, że wszystko, co ludzie uważają za postęp, jest dobre, ale miał umysł dość otwarty, potrafił znaleźć ziarna pożyteczne dla swoich religijnych poglądów także i w świeckim postępowym pojmowaniu rzeczy. I gdy powiały nowe prądy – rychlej niż drudzy sąsiedzi przyswajający sobie chętnie tylko te zdobycze postępu, które pozwalały im wygodniej żyć – doszedł do przekonania, że chłopi staną się lepszymi chrześcijanami, gdy będą mogli swe obowiązki spełniać jako ludzie odpowiedzialni i wolni.
I jeszcze nim wybuchło powstanie, nadał swym chłopom ziemię, nie wahał się przy tym dobrze nadebrać kiesy, żeby pomóc im się urządzić na specjalnie w tym celu odłączonej od majątku Kolonii Krępskiej.
Pan Wojciech był religiant i pojmował rygory kościelne prawie po zakonnemu, lecz przecie nie formalnie. Sam żył skromnie, prawie ubogo, sypiał na wąskim, twardym łóżku w mało ogrzewanym pokoju. Wstawał ze świtem, co dzień sam objeżdżał wszystkie roboty, a wieczorami układał plany i sprawdzał rachunki lub czytał, jeśli nie dzieła rolnicze, to ojców Kościoła i Pismo święte, na co miał specjalne pozwolenie. Obcym, co go mniej znali, zwłaszcza ludziom z jego sfery, mógł się wydawać skąpym, gdyż nie był skłonny do wydawania pieniędzy na pokaz, dla zabawy lub dla podobania się bliźnim. Umiał jednak być szczodrym dla potrzebujących pomocy, był też bezinteresowny, nie przedsiębrał nigdy rzeczy dającej widoki na zysk, jeżeli nie była ona bezwarunkowo zgodna z jego pojęciem obowiązku. Mimo to, będąc zawołanym gospodarzem, przysparzał wciąż majątku. Uważano go też za pedanta, nieprzyjaznego wesołości, lecz ci, co go znali bliżej, tak jak Bogumił Niechcic, wiedzieli, że nie narzucał nikomu swego trybu życia. Mawiał, że każdy ma sobie wskazaną drogę służby bożej, nawet wesołek, twierdził, skacząc i dowcipkując, może też Boga chwalić.
– A kto go chwali – mówił – to ja poznaję po tym, jak modli się, jak pracuje i jaki jest dla drugiego człowieka.
– Modlić się – dodawał – trzeba z wiarą, pracować – z nadzieją, a drugiego człowieka mieć z miłością na uwadze przed wszystkim innym.
Żona i pięć córek pana Wojciecha były to osoby światowe, lubiące wesołość, a on pozwalał im na wszelkie wynikające z tego upodobania przyjemności, uważając tylko, by to nie pochłaniało więcej niż miał prawo użyć „z depozytu” na osobiste potrzeby. One zresztą umiały się z tą okolicznością pogodnie liczyć, a ostatecznie nadrabiały własnymi dochodami. Z córek żadna jeszcze nie wyszła za mąż, chociaż były dorosłe i przystojne. Otrzymały jednak staranne, światłe wychowanie i miały wymagania. Panieństwo nie przykrzyło im się zresztą, były ciągle zajęte. Prowadziły aptekę domową, leczyły ludzi na wsi, uczyły dzieci czytać i pisać, a starsze dziewczęta – koronek i haftów, które następnie na ich dobro spieniężały w Warszawie. Założyły też przy dworze sklep wiejski[122], z którego dochód obracały częściowo na pożyczki dla poszkodowanych przez jakieś nieszczęście lub dotkniętych cięższymi kłopotami parobków – a częściowo na swoje potrzeby. Prowadziły nadto z matką wielkie kobiece gospodarstwo, czerpiąc i z tego źródła środki na stroje, na zabawy, nuty i książki. Słowem, były to sprytne i ożywione panny, wcale przy tym niegłupie ani niezacofane. Przeciwnie, pobożność ojca podżegała je do przekory, a że będąc bogatymi i najlepszego w tych stronach rodu, mogły sobie na to pozwolić, hołdowały postępowym i dosyć świeckim poglądom na sprawy literatury, wiedzy i życia społecznego. A jeżeli nie postępowym, to przynajmniej takim, które się na gruncie Krępy zdawały postępowymi, a nawet krańcowymi.
Pani Barbara znalazła w ich towarzystwie odblask dawnego życia w Kalińcu i nic lepszego nie mogła sobie życzyć. Bała się tylko trochę starego pana Krępskiego. Wszystko, co Bogumił o nim opowiadał, przejmowało ją nieprzyjaznym, krytycznym podziwem. – Nadzwyczajny człowiek – mówiła, ale widać było, że sama nie miałaby chęci być taką nadzwyczajną. Czuła się nieswojo na sam widok wysokiej, suchawej postaci i twarzy o chudych policzkach, mroźnym spojrzeniu, spadających wąsach i zatroskanym czole. Korcił ją jednak, chciała, by ją lubił – on zaś uśmiechał się do niej przyjaźnie, co było dużo, ale patrzył spod oka i nic nie mówił, jakby miał niejakie zastrzeżenia. A uśmiechał się przyjaźnie, bo lubił Bogumiła. Pani Barbara wcale nie przypuszczała, że między tymi panami istnieje takie porozumienie – Bogumił rzadko opowiadał, jak się kto do niego odnosi.
Pan Wojciech nie był człowiekiem rozlewnym w okazywaniu uczuć, ale przez to tym bardziej widoczne było, jak wyróżniał Niechcica. Czasami zimą – wtedy odwiedzano się częściej – gdy Niechcicowie zostali zaproszeni na podwieczorek, a potem panny Krępskie coś grały i śpiewały, starszy pan zasiadał na kanapie i wzywał Niechcica, by siadł przy nim. I siedzieli tak długo koło siebie, a chociaż milczeli, gryząc fajki, zdawali się być bardzo radzi temu, że są blisko jeden drugiego.
Szczupła ręka pana Wojciecha wyciągała się też często, by pogładzić płowe włosy Piotrusia, do którego mówił „chłopyszku”. Pani Krępska, rumiana, siwa dama, niezłej tuszy, również często zatrzymywała wzrok na małym Niechcicu. Jej ciemne, ogniste oczy powlekały się przy tym tyle samo zachwytem, co żalem.
Oboje starsi państwo martwili się podobno trochę swym własnym synem. Syn ten, Tadeusz, był ich najstarszym dzieckiem, udanym, jeżeli idzie o piękność. Wzrostu bardzo bujnego, budowy nader męskiej, choć subtelnej, miał głowę i twarz poetycznego chłopięcia, o zdumiewająco złocistych włosach i jeszcze bardziej godnych podziwu ciemnych rzęsach i brwiach.
Pani Barbara dopiero w drugim roku pobytu w Krępie poznała Tadeusza Krępskiego[123] w czasie jego krótkiej gospodarki przy ojcu, a potem widywała go najczęściej tylko z daleka, gdy się czasem przelotnie u rodziców pojawiał. Miał wtedy lat coś dwadzieścia sześć czy siedem, a wyglądał na osiemnaście.
Pani Barbara mówiła, że nie jest on w jej guście, i urodę jego nazywała zanadto dziewiczą. Ale gdy na niego choć przez chwilę patrzyła, to potem, gdy zamknęła oczy czy je gdziekolwiek obróciła, wszędzie przez jakiś czas widziała jego czyste i wzniosłe rysy, jak widzi się na każdym miejscu zachodzące słońce, gdy się raz w nie spojrzało. Jednak w twarzy, w ruchach i w całym zachowaniu się tego młodego człowieka było coś dziwnie sennego, nieobecnego, jakby natura, wysiliwszy się na ozdobne kształty, nie zdołała swego dzieła doprowadzić do końca. Gdy Niechcicowie o tym rozmawiali, pani Barbara mówiła, że wydaje on się jej niezupełnie żyjącym, a Bogumił powtarzał, co słyszał od jego ojca. Stary pan Krępski mawiał, że syn jego należy do tych, o których Pismo święte mówi, że nie są ani zimni, ani gorący, i że musi on jeszcze wiele przejść, nim się stanie w pełni człowiekiem. Zaś Bogumił sam od siebie dodawał:
– Tak, z ludźmi i w robocie to on jest sympatyczny, chociaż, wiesz, dziwny. Namęczy się, napracuje, a niewiele z tego wychodzi. Trzyma tę robotę w ręku, a ona od niego jakby o milę daleko. Chłopiec jak się patrzy, zdawałoby się, że stać go na Bóg wie co, a jego jakby na wszystko za mało. Skończył się – nim się zaczął. Szkoda.
Matka i siostry uważały Tadzia za uosobienie dobroci, od czasu do czasu wzdychały jednak ciężko i mówiły:
– Ale czy my o nim co wiemy? Czy