Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska страница 69
– Widzisz, jaki mech? – pytała matka, rozgarniając liście, co go zasypywały.
– Widzisz, jaki mech? – powtarzał nabożnie chłopiec. A przy następnej kępie mchu sam ciągnął matkę za rękę i mówił:
– Widzisz, jaki mech? Widzisz?
Czasem Piotruś zadawał sam ze siebie pytania, na które pani Barbara to odpowiadała od razu, to starała się wykręcać od odpowiedzi, zaambarasowana, czy czasem nie posieje w nim fałszywych albo niepożądanych wyobrażeń o rzeczach. Raz, gdy spotkali żabę, pani Barbara rzekła:
– Jaka ta żaba jakaś nieduża. To widać młoda. A ty wiesz, mamusia wczoraj w ogrodzie widziała taką dużą żabę – o, taką.
– Taką? – zapytał Piotruś i również pokazał rękami. – Czy taką?
Niedostatecznie jednak upewniony, spytał niebawem:
– Czy taką, jak mój pantofel?
– No, może taką.
Chwilę milczał, jakby napawając się uzyskanym w ten sposób obrazem dużej żaby, a potem wrócił raz jeszcze do tej sprawy.
– A czy żaba może być taka duża jak mamusi pantofel?
– Nie. A zresztą są kraje, gdzie żyją żaby większe niż u nas.
– Jakie większe? Mamusiu.
– No… trochę większe.
– Takie większe jak drzewo?
– Nie, co znowu, takich żab nie ma, synku, na świecie.
– A takie – pytał mimo to – jak cały las?
– Żarty sobie stroisz z matki, mój chłopcze. Skądże by żaba mogła być taka jak cały las?
Piotruś uśmiechnął się dowcipnie i podskoczył. Następnie, potykając się o słowa i myśli, zaczął gwarzyć:
– Bo jakby żaba była taka duża jak las. Większejsza… większa – poprawił się – od lasa, toby tego… toby las był w tej żabie. W brzuchu – podkreślił złowieszczo. – I my by… to… i my byśmy szli z mamusią i myśliśmy by…
– Myślelibyśmy – wygładziła pani Barbara.
– ślelibyśmy, że to jest nie żaba… My nie wiedzielibyśmy! Mamusiu?! Czy las może być w brzuchu u żaby?
Pani Barbara zaśmiała się i nagle zdjęła ją śmieszna zgroza. – A nuż dzieje się to wszystko w istocie w brzuchu obrzydliwej żaby. Czyż ludzie nie mogą być robakami we wnętrzu jakiegoś potwora?
– Fe! – wykrzyknęła. – Co też ty wygadujesz!
Piotruś pobiegł ze śmiechem naprzód, a stanąwszy, rozejrzał się i spytał:
– Czyj – jest – ten las?
Masz tobie! Czyje to jest? Na każdym kroku co chwilę słyszy się te słowa. Ileż razy Ludwiczka i Bylisia pytają samego Piotrusia: – Czyj jesteś? Czyje te zabaweczki? – A on ma na to odpowiadać: – Mamusin. Tatusin. Moje.
Złość porwała nagle panią Barbarę, gdy to wspomniała. Słowa „czyje to” wydały jej się czymś niewłaściwym, a nawet prawie zdrożnym. Powiedzieć, że coś jest czyjeś, to jakby pozbawić tej rzeczy cały świat, wszystkich innych.
Piotruś stał i powtarzał pytanie, i czekał na odpowiedź, a pani Barbarze mnóstwo wymyślnych tłumaczeń snuło się przez głowę, lecz wszystkie były dla dziecka za trudne, a dla niej samej także nie dosyć jasne. Już chciała odpowiedzieć, jak wypadało, że las jest pana Krępskiego, lecz zamiast tego rzekło jej się inaczej:
– No, cóż – westchnęła – las jest pana Krępskiego i nasz, i gajowego, i tych ludzi, co przychodzą na chrust, na grzyby, na jagody.
Piotrusiowi trafiło to do przekonania, jak trafiłoby zresztą wszystko, co by mu matka powiedziała. Snuł dalej:
– Bylisi. Ludwiczki. Nebelskiego. Nebelskiego też?
– Też. A jakże.
Jemu zaś przypomniały się jeszcze inne osoby, które pragnął również lasem obdarzyć.
– Anzelma, Janusza – wymieniał. – Okci. Sabinki. Cioci Tereni. Wujka. Babci.
Wtem wystrzeliło pytanie:
– Mamusiu – a czy – las – może – być – piesa?
Ma się rozumieć, nie zawsze nękały ich takie zawiłe kwestie. Często chodzili sobie tylko, patrzyli i na tym się kończyło. Wspinali się pomału na leśne wzgórze, a potem zbiegali z niego wąską ścieżką wijącą się śród kolorowej gęstwiny. Lśniące od rosy pajęczyny łaskotały ich twarze, a mokre liście szeleściły donośnie pod stopami, wydzielając zawrotne aromaty.
– Czujesz, jak liście pachną? – dowiadywała się matka; zaś potem skręcali nieco, ścieżka z mokrej i czarnej stawała się piaszczysta, las rozstępował się, rozwidniał, tu i tam ciągnęły się uschnięte wrzosowiska, a na nich rosły brzozy rozsiewające dokoła rzęsisty złoty blask, od którego oczy się mrużyły i błękit nieba wydawał się ciemniejszy.
– Tu, widzisz, zachorował dziadunio Klemens – objaśniła pani Barbara – to miejsce nazywa się Gryczoł.
I znów plotły się pytania, odpowiedzi, westchnienia, śmiechy…
Czasami w śniącej ciszy usłyszeli z wysoka pukanie i wtedy, przytaiwszy się, z zapartym tchem szukali okiem dzięcioła.
– Tam, tam – szeptała gorąco matka, wpatrzona w głowę ptaka odskakującą sprawnie od pnia na tle modrego nieba. I brała chłopca przed siebie albo nawet dźwigała go, stęknąwszy, do góry, żeby patrzył stąd, skąd i ona.
– Tutaj – szeptała – na drugim drzewie, na drugim. Pod tą suchą gałęzią. Niżej, niżej. Widzisz? Widzisz, synku?
– Widzisz… synku – odpowiadał przejęty.
Kiedy indziej napotykali wiewiórkę. Jakże ona zwinnie i bez szelestu pomykała z jednego pnia na drugi i z gałęzi na gałąź. Niepodobna było za nią wzrokiem nadążyć. Tu mknie jeszcze chyżo po ziemi, a tu – już cmoka po cichu na samym szczycie drzewa. Trudno było im się od niej oderwać. Tak im obojgu zależało na tym, żeby wiedzieć, co też jeszcze uczyni, na jaką gałąź skoczy, jak prędko zbiegnie znowu na ziemię, by się zwijać śród liści. Już odeszli daleko, a jeszcze wciąż się ociągali i oglądali.
Aż nadszedł czas, gdy wszystkie liście opadły, wydały ostatnie wonie i zbutwiały, a drzewa obnażyły inną swą piękność, jakby trwałą duchową piękność