Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska страница 68
– Pomyśl, ile ja się musiałam dzisiaj nadreptać, ile ja teraz mam zajęcia. Jestem taka zmęczona, że marzę tylko o tym, żeby zasnąć i spać jak pień.
– Już mnie nie lubisz – nie chcesz? – pytał z lękiem.
Prawdą byłoby, gdyby to potwierdziła, lecz bała się tak uczynić. A nuż ocknie się w niej to coś, co z radością uważała za przebudzenie się miłości do męża. A jeśli nie, to gdy przyzna się do swego zobojętnienia, Bogumił gotów się odwrócić do innych. Wszak był tak silny, tak jeszcze młody, iż żadna z kobiet wiejskich nie minęła go bez pokornego lub zalotnego spojrzenia. A wtedy ona cierpiałaby bardzo, bo gdy nas nie stać na miłość, stać nas zawsze na zazdrość. A zresztą bałaby się, tak by się strasznie bała zostać sama śród świata, odwróconego do niej plecami. Mówiła tedy:
– Nie, mój Boże, lubię cię. Tylko widzisz, jestem tak pochłonięta domem, Piotrusiem, wszystkim. A jeszcze teraz mam na opiece dzieci. Bądź cierpliwy. To się zmieni. Niech się wszyscy rozjadą…
A jeżeli nie było gości, to mówiła:
– Bądź cierpliwy. Niech skończę z tą lub z tamtą robotą, a będę taka jak dawniej.
A on był cierpliwy i czekał z tą bezrozumną nadzieją ciężko zakochanych, co jest tak niewyczerpana, że przecież doczekuje się czasem jakiej takiej pociechy.
– Tak – myślał. – Ma ona teraz dużo pracy, a nie była do tego przyzwyczajona. Trzeba ją, kochaną, miłą, złotą, oszczędzać.
I choć przychodziło mu do głowy, że nie ma na świecie takiego trudu ni skłopotania, przy którym by kochankowie nie potrafili dać sobie jakoś poznać, że się kochają – bronił się od tej myśli. – Może się mylę – dumał. – Są różne usposobienia.
Pani Barbara zaś tymczasem musiała wprost walczyć ze sobą, żeby mu nie okazać, że on ją denerwuje także poza miłością, po prostu jako człowiek. Gdyż patrzył na wszystko jakby z innego miejsca. Jeszcze w rzeczach ogólnych, które były zewsząd jednako widoczne, dochodzili łatwo do porozumienia. Ale w drobiazgach zawsze odezwał się nie tak, jak by pragnęła, zawsze to się nie w porę roześmiał, to się nie w porę zmartwił. Często miała wprost uczucie, że on jej zawadza i że mogłaby właściwie żyć sama, gdziekolwiek, byle z Piotrusiem; czasami tak dalece nie mogła sobie z tymi chęciami poradzić, że już miała mu to powiedzieć. Lecz wtem nagle zdarzało się, że Bogumił wyjeżdżał na dzień lub dwa w interesach majątku. I wnet pojawiało się mnóstwo spraw, których bez niego nie można było załatwić. Wszystko zaczynało się chwiać, a jak przedtem za dużo jej go było nieraz nawet w te krótkie chwile, w które pojawiał się w domu, tak teraz brakowało go nawet w te godziny, które zazwyczaj spędzał przy gospodarstwie. On sam w sobie nie był jej tak już potrzebny, ale jego obecność w zespole zjawisk, co stanowiły życie Krępy, była czymś nieodzownym. I pani Barbara błąkała się wtedy z synem po pokojach lub po ogrodzie, to mówiąc, to pośpiewując: „Smutno nam, smutno nam bez tatusia”. A gdy wrócił, rada była, że nie dała mu była poznać swego zobojętnienia i że nie potrzebuje w związku z tym przedsiębrać żadnych na własną rękę postanowień w rodzaju rozejścia się, pojechania z dzieckiem na jakiś czas do matki i tym podobnie. I następował czas ogromnej ulgi i wewnętrznego wesela, aż póki przykre stany ducha znów nie wróciły, gdyż wracały one, rzecz prosta. Przyszła i taka pora, kiedy pani Barbarze się wydało, że mogłaby doznać szczęścia, zająwszy się kimś drugim. Ów ktoś drugi znalazł się nawet pod ręką. Był nim nauczyciel z Borku, kawaler z czarnymi oczami i zawadiackim kościuszkowskim profilem. Widywał on panią Barbarę u Ładów lub w innych domach Borku, bywał i w Krępie, uważano go ze śmiechem za jej adoratora, ale nikt nie brał tego poważnie[124]. Taki młody nauczyciel musi z urzędu kochać się we wszystkich mężatkach. On jednak pewnego dnia, odprowadzając panią Barbarę od Ładów, rozmówił się z nią serio o swych uczuciach, zaś ona w krótkich słowach wybiła mu je z głowy; tak określiła to potem w liście do siostry. Wtedy też poznała, że to, by się kim drugim zająć – nie jest jej do szczęścia potrzebne. Owszem, uwielbienie nauczyciela było jej przyjemne. Wprawdzie teraz, gdy miała dziecko, a często i kilkoro dzieci na swej opiece, i tak wiele wszelkiego zajęcia – nie czuła się już tak bierną i słabą, by łaknąć wciąż czyjego uwielbienia – jednak miłym jej było widzieć, że jako kobieta ma jeszcze jakieś możliwości przed sobą. Ale też wystarczyły jej same te możliwości, nimi się dostatecznie napiła. I tak była nawet tą satysfakcją pochłonięta, że zrazu nie pomyślała, co się musi dziać z biednym nauczycielem. Dopiero potem zrobiło jej się żal i zaczęła fantazjować, jaką by mu wskazać drogę pociechy. Ale starała się być twardą. Myślała sobie, że cóż robić? Jeśli jej, kobiecie, udało się poskromić nieszczęśliwą miłość, jeżeli ona umiała sobie powiedzieć, że życie nie traci wartości mimo sercowych zawodów, to tym bardziej nie ma co się rozpadać nad mężczyzną, któremu dostępne jest o tyle więcej rzeczy dających zapomnienie. Martwiła się wszelako niekiedy, ale te skrupuły nie mogły jej na dobre zaciemnić życia, które ją potężnie cieszyło. A cieszyło ją głównie za sprawą Piotrusia.
– Świat taki piękny – myślała, patrząc na niego – że i bez tak zwanej miłości można być na nim szczęśliwą.
I czuła, że ma o czym dźwigać się i piąć się w górę.
10
Jesień, w którą Piotruś skończył cztery lata, była pogodna i ciepła i pani Barbara często w tym czasie chodziła z synem do lasu. A choć mały nie mógłby jej przed niczym ochronić, przeciwnie, sam by w razie czego potrzebował obrony, to jednak czuła się z nim bezpieczna. Zapuszczała się z nim dalej, niżby kiedykolwiek odważyła się sama, aż do traktu wiodącego ku Mławie, aż do drugiego lasu leżącego za traktem, aż do rzeki płynącej za drugim lasem. Chodząc przyglądali się niebu i ziemi, pani Barbara uczyła syna rozpoznawać drzewa, czego ją znów nauczył był jej brat, Daniel, jeszcze dawnymi czasy w Piekarach.
– Patrz – mówiła – osina.
Przerzedzone