Oko Dajana. Pingpongista. Józef Hen
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Oko Dajana. Pingpongista - Józef Hen страница 7
– Z czego pan będzie żył? – spytał dyrektor, nie patrząc na mnie.
– Z tego – powiedziałem, wskazując na półki z książkami.
– Ma pan coś na książeczce?
– Niewiele. Ale mam książeczkę samochodową. Powinienem wygrać – powiedziałem. – Jeśli od wszystkich wymagamy dziś samookreślenia, to tym bardziej możemy żądać tego od Pana Boga.
Dyrektor dopił kawę.
– Pan wie dobrze – powiedział – że ja jestem starym ateistą. Na Pana Boga nie radzę liczyć.
– Liczę na porządek moralny, który wyznacza bieg dziejów.
– Nie zauważyłem żadnego takiego porządku – powiedział cierpko dyrektor. – Gdybym miał kierować się wskazaniami jakiejś księgi, to raczej Księgi dżungli.
– Myślałem, że pan dyrektor jest optymistą – odezwałem się z widocznym rozczarowaniem. – Pan zawsze wierzył w pracę społeczną.
– Panie kochany, społecznictwo to jest kwestia temperamentu, a nie wiary. A zresztą, ja już w nic nie wierzę. – Chwilę siedział milczący. – Pamięta pan tę małą Irkę, taką jasnowłosą?
– Pamiętam. – Omal nie dodałem: lubiłem słuchać jej dźwięcznego głosu, lubiłem się na nią gapić.
– Wyjeżdżają. Ojca rozrobili hunwejbini.
Wiedziałem, że to się tak skończy. Jej ojciec był nazbyt zasadniczy.
Przy drzwiach dyrektor sobie coś przypomniał:
– A Dłubak awansował! Odszedł na dyrektora.
– A więc jest jakaś logika w tym, co się dzieje – powiedziałem. – O, panie dyrektorze, nie podoba mi się pańska rezygnacja. Trzeba czerpać otuchę z historii. Czy wie pan, jaki okres dziejów nowoczesnych uważam za najbardziej krzepiący? Denazyfikację w Niemczech. Nie trwała długo, ale sam fakt jest wystarczająco wymowny, by pokolenia się nad tym zastanowiły. Po każdym szaleństwie musi nastąpić denazyfikacja. To nieuchronne.
Dyrektor pokiwał smętnie głową.
– Pan za dużo rozmyśla. Niech się pan zainteresuje swoją posadą, panie doktorze, odpowiada pan nie tylko za siebie.
Kiedy wyszedł, stałem przez chwilę w mrocznym przedpokoju i myślałem z niesmakiem, że gadałem bzdury po to, żeby pocieszyć jego i siebie. I że mi się to nie udało.
O szarej godzinie Paweł poszedł do „Iluzjonu” na film z braćmi Marks. Zostaliśmy z Henryką we dwoje, ja czytałem Objawienie świętego Jana, a Henryka wykańczała rękaw Pawłowego swetra. Chciałem zapalić lampkę, ale moja żona, która ma wzrok jak żbik, powiedziała, że nie trzeba. „Blisko jest czas” – przeczytałem w Objawieniu i postanowiłem zapisać sobie to sformułowanie. Wyciągnąłem z biurka szufladę, żeby wśród tego całego bałaganu dogrzebać się ołówka, kiedy nareszcie go znalazłem, dobiegło mych uszu mamrotanie Henryki. Spojrzałem, Henryka pruła rękaw, dzisiaj już po raz trzeci. Spytałem:
– Znowu prujesz?
– Mylą mi się oczka.
– Może zapalić lampę?
– Nie, to nie to.
Wiedziałem dobrze, że „to nie to”, ale lampkę zapaliłem. BLISKO JEST CZAS – zobaczyłem wyraźnie w oślepiającym żółtym blasku.
– Nie mogę się zmieścić w tych granicach, któreśmy zakreślili – mówiła żona, prując zawzięcie rękaw. – Ten kran, herbatniki dla dyrektora, buty Pawła, dwa nowe prześcieradła…
– Radio trzeba dać do naprawy – przypomniałem. – Coraz gorzej odbiera…
– Ci twoi statystycy na pewno się mylą, życie jest droższe, niż oni obliczyli. Albo ja nie umiem sobie radzić.
– Pewno oboje nie umiemy – pocieszyłem ją.
– Czy Paweł musi chodzić do kina? – zastanawiała się.
Krzyknąłem:
– Musi! Będzie chodził! Będzie!
Oparłem się o półkę z książkami, bo pokój się zakołysał i sufit nagle się ku mnie przechylił. Henryka spytała:
– A jak sobie radzą inni? Ci, którzy zarabiają poniżej normy statystycznej?
Wciąż opierałem się o półkę. Spokój, nie wolno ci krzyczeć, upominałem siebie. Starałem się myśleć i mówić flegmatycznie.
– To jest właśnie tajemnica – powiedziałem.
Ołówek miał złamany gryfel. Znowu Paweł się do niego dobierał! Przez chwilę kipiała we mnie złość, ale uśmierzyłem ją w sobie, bo dobrze wiedziałem, że to złość niesprawiedliwa, że winna być skierowana w inną stronę. Zapamiętasz ten cytat, powiedziałem sobie – BLISKO JEST CZAS – zapamiętasz go bez notowania.
Nazajutrz pojechałem tramwajem za miasto. Wcale nie miałem zamiaru zgłaszać się do tej szkoły, nie, panowie, nie ze mną sprawa; pomyślałem sobie tylko, że nie szkodzi na nią popatrzeć. Kiedy tramwaj zatoczył koło i zatrzymał się przed białym budynkiem stacyjnym, zdjąłem z głowy kapelusz i ostrożnie zszedłem na żwir torowiska. Zakołysało się pode mną, ale tylko na chwilę, rozkraczyłem się i kołysanie ustało. Przyjemnie tu, pomyślałem, wciągając w płuca świeże powietrze. Było cicho, pachniały lipy. Szedłem wąskim chodnikiem obok sadu, w którym unosiło się brzęczenie pszczół. Chciałem znów pochwalić ciszę i Opatrzność, która dębom dała żołędzie, a pszczołom miód, kiedy naraz rozległ się nieludzki wrzask, trzystu dzikich Zulusów odtańczyło taniec wojenny, misjonarze skowytali w kotłach, bito w tam-tamy, ujadały pistolety maszynowe, zdaje się, że i sputniki brały udział w tym sabacie, bo słychać było jakieś rytmiczne popiskiwanie. Zrozumiałem, że jestem w pobliżu szkoły i że mieszczą się w niej teraz półkolonie letnie.
Ostatecznie, pomyślałem, patrząc na zmagające się zastępy, to nie muszą być moi uczniowie. Budynek szkolny, jasny, lekki, słoneczny, wyglądał wcale pociągająco, moje stare liceum nie mogło się z nim równać. Tylko te szkraby – strasznie to malutkie, chude, guzowate, wrzaskliwe a groźne. Bałem się, że zaraz któryś skoczy na mnie i wczepi mi się zębami w łydkę. Obchodząc dzieciarnię łukiem, ze wzrokiem utkwionym niby to obojętnie przed siebie, dotarłem szczęśliwie do wrót szkoły. Spociłem się trochę, ale spodnie miałem całe, a łydki niepogryzione. Cóż szkodzi zajść?, myślałem. Ostatecznie powinienem wiedzieć, co mi proponowano. I co mnie czeka.
Miałem okazję porozmawiać z kierownikiem. Był to niski, młody i łysawy blondasek o czerwonej twarzy i zadartym nosie. Spod kolorowej koszulki z krótkimi rękawami wystawały muskularne,