Podziemia. Joanna Pypłacz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Podziemia - Joanna Pypłacz страница 22
– Czy zgodziłaby się więc pani dotrzymać mi towarzystwa na pewnej uroczystości?
Dziewczyna uśmiechnęła się nerwowo.
– Ależ… to znaczy… Oczywiście! – zawołała z entuzjazmem.
– Rozumiem, że się pani zgadza.
– Czy mogłabym wiedzieć, co to za uroczystość?
– Moja droga przyjaciółka, baronowa von Redlich, wyprawia bal w swym pałacyku nad Wisłą. To będzie dla mnie wielki zaszczyt, jeśli będziemy mogli uczestniczyć w nim wspólnie. Othilia, podobnie jak pani, pasjonuje się historią naturalną. Podobne umysły powinny się łączyć, nieprawdaż?
– Oczywiście.
Profesor Hildebrand uśmiechnął się przyjaźnie, a następnie pogładził się po swej nieskazitelnie przystrzyżonej bródce.
– Bardzo się cieszę – oznajmił. – Baronowa również będzie zachwycona!
– Kiedy…
– Dwudziestego piątego, o osiemnastej.
– Października?
– Tak, już niedługo.
Karolina na chwilę zamilkła. Obecność sławnego przyrodnika w drzwiach jej mieszkania, podobnie jak złożona przezeń propozycja, wydawały się zupełnie nierealne. „Co to wszystko ma znaczyć?” – dziwiła się w duchu. Chłodne oczy Szwajcara nie zdradzały żadnych emocji, lecz wydawały się nieco pogodniejsze niż w czasie ostatniej kolacji.
– Zgodziłaby się pani zaszczycić mnie swym towarzystwem? – ponowił swe pytanie, kłaniając się nisko.
Karolina skinęła głową.
– Pozwolę sobie uznać ten gest za ostateczną decyzję.
Rozdział 14. Wyspa umarłych
Nastał 25 października. W eleganckim pałacyku Dietmara i Othilii von Redlichów, położonym nieopodal willi Klemensa Topolskiego, panowała prawdziwa iluminacja. Blask bijący z dużych okien na parterze oraz pierwszym piętrze roztaczał wokół budynku jasną poświatę, oświetlając pogrążoną w ciemnościach ulicę. Na mansardach tymczasem było zupełnie ciemno i górna część rezydencji wyglądała na uśpioną.
Powóz Topolskich, pokonawszy symboliczną trasę zaledwie kilkuset metrów, zajechał pod pałacyk jako jeden z pierwszych. Tamara, która przez cały dzień prawie w ogóle się nie odzywała, wymieniwszy jedynie parę spostrzeżeń z Mateuszem, wysiadła z pojazdu z jego pomocą, przyjmując podaną sobie przezeń dłoń z tym samym, co zwykle, życzliwym uśmiechem. Promieniujące spod jej atłasowej rękawiczki przyjemne ciepło natychmiast zaczęło krążyć mu w żyłach.
Gdy tylko cała trójka znalazła się w holu, czyniąc gospodyni należne honory, Klemens – choć także on posępnie milczał przez całą drogę – natychmiast zaczął się rozglądać dokoła, wypatrywać znajomych twarzy, kłaniać się w pas i posyłać w różne strony uśmiechy pełne lekko przesadnej wylewności. Othilia tymczasem zainteresowała się Mateuszem, którego – jak to ujęła – „na chwilę sobie pożyczyła”. Przedstawiła go swemu małżonkowi, a następnie osobiście wprowadziła do salonu. Na ten widok Topolski nie krył zadowolenia.
Baronowa nie wyglądała na swoje siedemdziesiąt lat. Bardzo gęste, siwe włosy zebrane w prosty węzeł nieco ponad karkiem, klasyczna uroda oraz posągowa sylwetka nie tylko skutecznie kamuflowały, lecz nawet optycznie odwracały rzeczywistą różnicę wieku pomiędzy nią a sześćdziesięciojednoletnim baronem. Dietmar von Redlich wydawał się bowiem o wiele starszy od swej małżonki.
Wciąż przybywało gości, którzy coraz liczniej kłębili się w holu. Poszczególne grupy ludzi przemieszczały się we wszystkich możliwych kierunkach, sunąc w stronę obranego przez siebie celu. Othilia kurtuazyjnie usprawiedliwiła się przed Klemensem, Tamarą i Mateuszem, jak tylko przyprowadziła go do nich z powrotem, a następnie podeszła do świeżo przybyłego małżeństwa leciwych Austriaków.
Klemens natomiast udał się na drugi koniec pomieszczenia, gdzie zauważył jednego z zaprzyjaźnionych finansistów. Tamara i Mateusz pozostali więc sami, wymieniając się między sobą różnymi obserwacjami na temat zdobiących ściany portretów austriackiej magnaterii. Uwagę obydwojga na dłużej przykuło wiszące na wprost nich sporej wielkości malowidło podpisane „Die Toteninsel”7.
– To musi być jakiś współczesny malarz – stwierdził Mateusz.
– Arnold Böcklin – odrzekła Tamara. – Jeden z moich faworytów.
– Znam Böcklina! – pochwalił się Garstka. – Czyżby to był oryginał?
– Nie, to tylko kopia. Ale znakomita! Niech pan tylko spojrzy – tu spontanicznie, bez żadnego podtekstu, pani Topolska musnęła małym palcem wierzch dłoni swego rozmówcy. – Tak właśnie, w oczach malarza, wygląda miejsce, gdzie panuje idealny spokój i absolutna cisza. Cudowna, nierealna utopia, której próżno szukać na tym świecie…
To rzekłszy, utkwiła wzrok w obrazie i pogrążyła się w pełnej smutku zadumie.
– Znam takie miejsce – wyznał Mateusz.
– Naprawdę? – zapytała z niedowierzaniem, na chwilę odrywając wzrok od „Wyspy Umarłych”.
– W państwa ogrodzie. Pod lipą… – zdradził prowokacyjnie.
Po tych słowach poczuł, że całe jego ciało oblewa fala gorąca. Oczy Tamary pociemniały. Uśmiechnęła się jednak dla niepoznaki, ale już więcej nic nie powiedziała, znów oddając się milczącej kontemplacji.
Wyrwał ją z niej dopiero donośny głos barona von Redlicha. Stał on pośrodku holu, w towarzystwie młodego mężczyzny oraz dwóch młodych kobiet i z przejęciem opowiadał o wypadku, jakiemu uległ jego ulubiony koń.
– Niech sobie pani wyobrazi, panno Ewo, że o mały włos, a straciłbym tego pięknego araba – relacjonował z przejęciem. – Bo przecież wszyscy wiemy, że koń ze zwichniętym kolanem jest już właściwie martwy.
Tamara oderwała wzrok od malowidła. Mateusz, który dyskretnie ją obserwował, również odwrócił głowę, po części nie chcąc, by go przyłapała, a po części dlatego, że sam zaciekawił się żywiołowym opowiadaniem gospodarza. Gdy tylko jego oczy spoczęły na grupie rozmawiających, krew zaczęła mu pulsować w skroniach. Ogarnęło go to samo nieprzyjemne uczucie, co wówczas, gdy po raz pierwszy, podziwiając z okna swego pokoju starą lipę, dostrzegł w cieniu drzewa Tamarę i jej tajemniczego przyjaciela. W stojącym pomiędzy młodymi kobietami o parę lat starszym od nich mężczyźnie rozpoznał bowiem właśnie owego
7
niem. Wyspa umarłych.