Podziemia. Joanna Pypłacz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Podziemia - Joanna Pypłacz страница 17

Podziemia - Joanna Pypłacz

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      – Zgadzam się z panią – powiedział. – Albo wierzymy nauce, albo wyobraźni. Nie wolno mieszać rzeczywistości z fantazją.

      – Chyba że ktoś jest poetą – odparła Karolina z lekkim sarkazmem.

      Mówiąc to, od razu przypomniała sobie Ernesta. „Napuszony błazen” – pomyślała.

      – Poetom wolno więcej, niż nam – stwierdził Szwajcar, również nie bez ironii, ale też i nie bez pewnej nostalgii.

      Dochodziła północ. W pokoju panowała niezmącona cisza. „Wczoraj o tej porze dopiero wracałam do domu” – pomyślała Karolina, spoglądając na tarczę stojącego na toaletce marmurowego zegara pod szklanym kloszem. W tej samej chwili zdała sobie sprawę, że identyczny zegar stał u profesora Hildebranda. Pamiętała dokładnie, gdzie: na ozdobnym stoliku o powyginanych, srebrzonych nóżkach, przystawionym akurat do ściany tuż obok drzwi.

      To wspomnienie pociągnęło za sobą następne: tajemniczego błysku w szparze w drzwiach. „Co to mogło być?” – zastanawiała się Karolina. – „Czyżby to była tylko iluzja optyczna? Może ciekawski Joseph przysłuchiwał się naszym rozmowom? A może w tym domu mieszka ktoś jeszcze?”. Zdała też sobie sprawę, że przecież w willi przyrodnika nie było przeciągów. Wypełniało go natomiast przyjemne ciepło bijące od kominka i nieustannie zatrzymywane przez solidne mury.

      – Bathsheba… – powiedziała do siebie, niemal bezwiednie, a następnie zgasiła stojącą przy łóżku lampę.

      Sen przyszedł prędko. Sfrunął jej na powieki niczym jeden z motyli zamieszkujących ogromną szklarnię Hildebranda, poddając ją całkowicie czarom wyobraźni. Doznała złudzenia, że znów znajduje się w owym dziwnym miejscu pełnym niebezpiecznych roślin i zwierząt, tym razem już sama, bez quasi-ojcowskiej ochrony ze strony gospodarza.

      Nagle zza jednego z rozłożystych krzewów w głębi budowli wyłoniła się ludzka postać. Była to niezwykle piękna, czarnoskóra kobieta odziana w szatę z tkaniny barwy ochry. Oplecione siatką włosy zdobił diadem z połączonych ze sobą dysków ze złota, na szyi zaś wisiało kilka sznurów złotych ozdób. Karolina przyglądała jej się z zachwytem, podziwiając tę wspaniałą damę o smutnym, lekko wyniosłym spojrzeniu.

      Dopiero po chwili zauważyła, że u stóp owej postaci coś się poruszyło. Z przerażeniem stwierdziła, iż był to wąż. Stosunkowo średniej wielkości, o szarawych łuskach układających się w duże i mniejsze plamy. Nad jego oczyma widniały dwa ostre szpikulce. Powoli oplatał jedną z nóg damy, owijając się miękkim ruchem wokół jej kostki. Wówczas ona popatrzyła w dół i powiedziała coś do niego w nieznanym, melodyjnie brzmiącym języku.

      Karolina obudziła się w chwili, gdy gad z wolna rozwarł swe szczęki i zanurzył zęby w stopie kobiety. Wciąż widziała ją jak żywą, zaś w uszach słyszała krótki ciąg tajemniczych słów, doskonale zrozumiałych dla jadowitego zwierzęcia. Wyrazy te dźwięczały jej nieznośnie w mózgu, odbijając się mocnym echem od kości czaszki.

      Podciągnęła się na łokciu i sięgnęła do lampy. Zapaliwszy ją pospiesznie drżącymi rękoma, spojrzała na zegar. Dochodziła trzecia nad ranem. Za oknem było zupełnie ciemno, w pokoju zaś panował nieprzyjemny, wilgotny chłód. Postanowiła nie myśleć o niczym, by oszczędzić sobie kolejnego koszmaru sennego. Walcząc z własnym umysłem, pobudzonym natłokiem nowych, dodatkowo przez siebie ubarwionych informacji, ponownie zgasiła światło, a następnie położyła się na wznak.

      Walka ta okazała się jednak nierówna. Po chwili znów zaczęły do niej powracać postrzępione wspomnienia pobytu w domu Hildebranda, fragmenty rozmów, dziwny błysk w niedomkniętych drzwiach, a także trapiąca uczonego przypadłość, której źródła nie była w stanie w żaden sposób odgadnąć. Z dokładnością godną wytrawnego medyka przypominała sobie symptomy, jeden po drugim, usiłując zrozumieć mechanizm ich powstania.

      Dręczyło ją też wspomnienie desperacji w jego na pozór lodowatych oczach, umiejętnie skrywanej pod maską idealnego opanowania. „Podróż do Afryki w tak młodym wieku…” – pomyślała. – „Widać, że to wszystko naznaczyło go na trwałe!”. Wizja wyprawy w nieznane jeszcze bardziej rozpaliła jej wyobraźnię, jednocześnie zwiększając podziw i szacunek wobec Szwajcara.

      Zasnęła około czwartej, snem czujnym, prawie ptasim. Słyszała każdy, nawet najmniejszy szelest. Za każdym razem powieki lekko jej drgały, gotowe, by w razie nagłej konieczności natychmiast unieść się do góry. Obudziła się zatem bez trudu, gdy tylko pierwszy promień porannego słońca nieśmiało zajrzał do pokoju przez niezbyt szczelną zasłonę.

      Rozdział 11. Królestwo Judyty

      W czasie gdy Karolina spała w swym pokoju przy ulicy św. Jana, jej preceptor, Hildebrand, oddawał się samotnej lekturze podręcznika entomologii autorstwa Hermanna Burmeistera, Mateusz Garstka spał głębokim snem, a Tamara Topolska eksplorowała w towarzystwie Hekate obce sobie dotychczas podziemia własnej willi, młody poeta Cyprian Korda od kilku godzin przebywał w gospodzie Pod Szkarłatnym Księżycem.

      Siedząc przy tym samym stole, przy którym ostatnio szkicował portret pięknej karczmarki, teraz w wielkim skupieniu poprawiał swój najnowszy utwór. Podobnie jak poprzedni, adresowany był on również do Judyty, przedstawionej w roli istoty zwodniczej, prawie demonicznej, lecz zarazem niepodważalnie doskonałej. Co pewien czas Korda odrywał wzrok od swych zapisków i spoglądał na swą muzę, niezmiennie ubraną i uczesaną z „wdzięczną niedbałością”, jak to kiedyś określił jeden z literatów należący do stałego grona bywalców karczmy.

      Judyta raz po raz zahaczała wzrokiem o niego i o jego zapiski, niby zupełnie od niechcenia, lecz każde z owych ulotnych spojrzeń zdawało się dodawać młodemu poecie brakujących sił, jak gdyby seledynowe oczy dziewczyny w niepojęty sposób usiłowały odwrócić bieg czasu. Cyprianowi zdawało się nawet, że Judyta parę razy się do niego uśmiechnęła; niezauważalnie, kątem ust, mimowolnie, a być może nawet wbrew sobie.

      O godzinie drugiej nad ranem karczma powoli zaczęła się wyludniać. Gdy ostatnich dwóch gości opieszale podniosło się od stołów, jeden z nich omal nie wywracając przy tym krzesła, chłopak wytrwale pozostał na miejscu, niezmiennie wpatrzony w swe zapiski. Przez pewien czas Judyta zdawała się ignorować jego obecność, zajęta zeskrobywaniem z drewnianych blatów resztek wosku i okruszyn oraz zbieraniem pozostawionych przez klientów naczyń.

      W końcu podeszła do stołu, przy którym siedział młody poeta, i dyskretnie zajrzała mu przez ramię. Korda udał, że nic nie zauważył, lecz dobrze wiedział, iż dziewczyna czyta kolejne wersy szlifowanego przezeń właśnie utworu. Spodziewając się reakcji z jej strony, znieruchomiał niczym posąg, całkowicie wstrzymując oddech. Tymczasem, wbrew jego oczekiwaniom, karczmarka oddaliła się ponownie, by chwilowo zatonąć w spowijającym wnętrze mroku.

      Poniekąd z dziecinnej przekory postanowił zatem, że nie odejdzie, dopóki nie usłyszy od niej choćby jednego słowa; obojętne, czy będzie to nic nieznaczące stwierdzenie, kategoryczne polecenie opuszczenia gospody, czy też okrutny żart. Odłożył więc swe notatki na bok, a następnie, teraz już otwarcie, zwrócił wzrok w stronę swej muzy krzątającej się po pomieszczeniu.

      Chodziła niemal bezszelestnie,

Скачать книгу