Podziemia. Joanna Pypłacz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Podziemia - Joanna Pypłacz страница 12
– Józek! Nareszcie! – zawołał. – Wreszcie wyrwałeś się z tej twojej jaskini!
Człowieczek, z postury i twarzy uderzająco podobny do słynnego „Ducha Pchły”3, sarkastycznie zmrużył swe małe, sprytne oczka.
– Ja przynajmniej nie marnuję czasu – powiedział.
– Tak… – westchnął Ernest. – Wysysanie krwi z wdów i sierot to ciężka robota!
– Każdy orze, jak może.
– Prawda… Nie potępiam twojego oficjum ze względów moralnych, bo daleko mi, jak wiesz dobrze, do moralisty. To po prostu nieestetyczne. Już samo słowo „lichwiarz” wywołuje złe skojarzenia!
– Ciężko pracuję na swoje osiągnięcia – odparł pewnym tonem Józek.
– A ja nie muszę. Do mnie osiągnięcia przychodzą same – pochwalił się na to Targoński.
Józek uniósł brwi ze zdziwienia.
– Jak to? – uśmiechnął się szyderczo. – Co masz na myśli? Przychodzą do ciebie na dwóch nóżkach i obwieszczają: „Szanowny panie Targoński, oto jesteśmy do pańskiej dyspozycji”?
– A żebyś wiedział! – zachichotał Ernest. – I to bez pracy, wbrew temu, co nam kładły do głowy nasze babki, że bez pracy nie ma kołaczy.
– Nie rozumiem. – Lichwiarz zmarszczył czoło. – Musisz mi to wytłumaczyć, bo choć mam pieniężny spryt, nigdy nie celowałem w łapaniu poetyckich aluzji.
Twarz Ernesta przybrała na poły triumfalny, na poły enigmatyczny wyraz.
– Zamów coś sobie i siadaj, to pogadamy – zarządził. – Tylko wracaj prędko – dodał, znacząco mrugając okiem.
– Wrócę bardzo prędko – obiecał Józek z lekko zdegustowaną miną. – Nie wiem, co wy wszyscy widzicie w tej małej czarownicy!
To rzekłszy, uśmiechnął się krzywo, a następnie podszedł do kontuaru. Targoński uchwycił błysk pogardy w oczach Judyty, która rzuciła lichwiarzowi spojrzenie krótkie i ostre niczym celny cios sztyletem. „Jak taki szpetny pokurcz ma czelność krytykować moją muzę?” – oburzył sie w duchu. Tymczasem jego znajomy zamówił sobie kieliszek anyżówki. Położył na ladzie garść monet. Wysupływał je ze swej obdartej portmonetki bardzo powoli, niczym wdowie grosze odjęte od ust własnym dzieciom i wrzucone do świątynnej skarbony.
Judyta zgarnęła zapłatę bez słowa, tym razem rzucając mu jawnie wrogie spojrzenie. Józek zareagował na ów przejaw niechęci bezgłośnym, złośliwym rechotem. Podniósł swój trunek, a następnie wrócił do ławy i usiadł naprzeciwko Ernesta, ostentacyjnie sytuując się tyłem do lady.
– Opowiedz mi o tych twoich pomysłach, które przychodzą do ciebie same – zażądał ściszonym głosem.
– Jeden właśnie sobie poszedł, zanim ty się zjawiłeś – wyznał Ernest.
– Jak to?
– Pamiętasz Cypriana?
Józek się uśmiechnął, jeszcze bardziej krzywo niż zwykle.
– Te rozwichrzone włosy, ten brudny surdut, ten błędny wzrok… I ta egzaltowana konwersacja! Jakże mógłbym o nim zapomnieć! – westchnął.
– Źle z nim – zdradził Ernest.
– Naprawdę?
– Powiedziałbym, że nie dociągnie do wiosny. Ale zanim go diabli wezmą, a razem z nim wszystkie jego pomysły, ktoś musi przecież uratować je przed zagładą. Zdecydowałem się podjąć tego trudu.
Lichwiarz pogładził się po pożółkłych policzkach, z których sterczały przerzedzone kępki jasnych włosów.
– Targoński, cóż za szlachetność! – wycharczał półgłosem. – Nie znałem cię od tej strony!
Ernest uśmiechnął się cynicznie.
– Jestem tak samo szlachetny, jak ty – odparł. – Ale w odróżnieniu od ciebie, przynajmniej z zewnątrz wyglądam na przyzwoitego człowieka.
– Chcesz powiedzieć, że postanowiłeś nawiązać z nim symbiozę? – dopytywał Józek.
– Jednostronną, ale owszem, symbiozę – doprecyzował Targoński.
Obaj zaśmiali się równocześnie.
– Za jednostronną symbiozę! – zawołali chórem i stuknęli się kieliszkami, po czym opróżnili je aż do dna.
Nagle Ernest zakrztusił się zbyt dużym łykiem palącego trunku i zaczął intensywnie kasłać.
– Wciąż wyłazi z ciebie pospolity żołdak – skrytykował go Józek. – Któż to pije absynt jak okowitę?
To rzekłszy, wymierzył mu kilka solidnych uderzeń w kark.
– Prawdziwy artysta z krwi i kości… – wykrztusił z trudem Ernest.
Józek znów go uderzył.
– Artysta… – powtórzył z przekąsem.
– Prawdziwy artysta… potrafi złamać każdą, nawet najbardziej utartą konwencję… nie wyłączając sposobów picia absyntu – dokończył Ernest groteskowo mentorskim tonem, wciąż dławiąc się własną śliną.
Józek znów się zamachnął, lecz Targoński zasłonił się ramieniem.
– Dziękuję, wystarczy! – zaprotestował.
– Na pewno?
– Na pewno.
Lichwiarz bezgłośnie zachichotał.
– Nigdy nie będziesz tym, kim zamierzasz – powiedział z politowaniem. – Choćbyś nie wiem, jak się starał, zawsze będziesz gburowatym synem kaprala.
Ernest starał się ukryć gniew, jaki wzbudziła weń ta uwaga, lecz na nic się zdał ów wysiłek. Wypity zbyt pospiesznie mocny alkohol krążył już w jego krwiobiegu, nie tylko przytępiając rozeznanie, lecz także uwalniając mimikę spod kontroli rozumu. Czuł, że drżą mu powieki, a brwi i wargi ściągają się w grymasie niemej wściekłości. Nie mógł jednak nad nimi zapanować.
Józek tymczasem przyglądał mu się z ukontentowaniem, analizując swymi przenikliwymi oczyma każdy ruch jego powiek. „Gnojek!” – pomyślał Ernest. – „Parszywy, parszywy gnojek!”.
3
Obraz Williama Blake’a namalowany w latach 1819–1820.